poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział 14 Czy coś...

 Znacie to uczucie, kiedy potężny kac ścina wam głowę? Mniej więcej takie uczucie towarzyszyło mi w trakcie wybudzania. Każdy dźwięk słyszałam dziesięć razy głośniej, odgłos strzyżenia trawnika pół mili dalej odbierałam, jakby ogrodnik stał tuż przy moim uchu z kosiarką. Nagle ktoś huknął czymś tuż obok mnie, a ja aż usiadłam. Obejrzałam się gwałtownie wokół siebie i zobaczyłam... jego. Stał z głupkowatym wyrazem twarzy nad szklanką z wodą i przyglądał mi się przestraszony.
- Co to było?- w dalszym ciągu rozglądałam się za przyczyną huku.
- Yyy... Kubek?- zerknął nieśmiało na przedmiot. Uniosłam jedną brew i zdałam sobie sprawę z tego, że przed rozmawialiśmy ledwie słyszalnym szeptem. To znaczy, ledwie słyszalnym dla niego.
 Wyciągnęłam rękę i wzięłam do ręki szklankę, po czym ją postawiłam z powrotem na miejsce. Ja naprawdę nie wiem, jak wiele decybeli liczył sobie dźwięk odstawianego przedmiotu.
***
Trzy dni później było już ciut lepiej. Można nawet powiedzieć, że było rewelacyjnie. Mówiłam normalnym głosem i nie byłam głucha, oczy przyzwyczaiły mi się już do światła, co więcej, mogłam wyjść na dwór. Rodzice, gdy zobaczyli w jakim jestem stanie, stwierdzili, że pewnie niezbyt dobrze zamknęli szafkę z alkoholem (tak w sumie to nigdy jej nie zamykają, ta mała kłódeczka to jakaś makabryczna pomyłka) i zrobili mi godzinny wykład, na którym non stop przysypiałam.
 Ale przecież ja nie lubię nawet piwa. Mam na tyle słabą głowę, że sam zapach doprowadza mnie do stanu upojenia. Mimo to, nie chciało mi się przypominać o tym rodzicom i dałam im się wygadać. Najlepsza akcja była potem. Ja jak grzeczna córka położyłam się zaraz potem do łóżka i już taki pierwszy sen wchodził, kiedy nagle ktoś zapukał w moje okno. Najpierw stwierdziłam, że to wiatr, ale kiedy Luka zaczął skamleć, stwierdziłam że może warto wstać. Stoczyłam się więc na zimną podłogę i wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam jego twarz po drugiej stronie szyby. Myślałam, że dostałam zawału.
 Nie odpowiedział na moje pytanie, czego tu szuka, więc wnioskuję, że szczęścia. Zły lokal, kochany.
 Do szkoły pozwolono mi łaskawie nie iść, więc tradycyjnie mój rzep również zignorował obowiązki. Jeszcze nas za to złapią, na pewno.
- Wiesz, tak się zastanawiam... Nie myślisz, że warto się dowiedzieć, co dokładnie jest pod twoim domem?- aktualnie wygrzewałam się na słońcu i miałam bardzo mało chęci, aby ruszyć się z miejsca.
- Nie, nie wydaje mi się. Najpierw ty załatwiłeś sobie rękę, a teraz ja prawie trafiłam do szpitala. Niespecjalnie chce mi się tam iść.
- To dlatego, że nie chce ci się wstać?- cholera, rozgryzł mnie.
 Zsunęłam odrobinę okulary i spiorunowałam go wzrokiem mówiącym: odwal się, mam na to wylane. Potem poprawiłam je i ułożyłam się wygodniej.
- Bo wiesz, jak spałaś, to trochę poszukałem.
 Jego ton jasno wskazywał, że nieprędko się go pozbędę. Westchnęłam ciężko. Podniosłam się z koca i przeszłam przez trawnik. Jak się okazało, oprócz pięknego wypłowiałego ogrodu miałam także pokaźnych rozmiarów trawniczek za domem, na którym mogłam grać w polo. Tylko, że nie mam koni.
 Weszłam przez zdobiony taras do domu i krętymi korytarzami doszłam do kuchni. Coraz bardziej nie lubiłam tego miejsca, tej odpadającej tapety, przemokłych sufitów i czegoś, co na pewno tutaj siedzi, tylko jeszcze nie wiem, co to. Nalałam sobie wody i wypiłam ją jednym tchem. Jake przyszedł za chwilę, poddenerwowany moim zachowaniem. A ja, żeby jeszcze bardziej go sprowokować, ostentacyjnie wyszłam z pomieszczenia i przeszłam do salonu. On za mną, głośno tupiąc.
- Słuchaj, ja chcę ci tylko pomóc. Ten dom ma w sobie jakąś chorobę i trzeba to... Jasny gwint!- parsknęłam śmiechem.
 Zawsze przy wejściu do tego pokoju witał się z szafą stojącą przy drzwiach. I zawsze bawiło mnie to, jakie kreatywne przekleństwa wypływały wtedy z jego ust.
 Opadłam na twardą, chociaż ładną kanapę i popatrzyłam na niego wyczekująco. On, skacząc na jednej nodze, dotarł w końcu do fotela. Usiadł i jeszcze przez chwilę mamrotał pod nosem nieprzyzwoite słowa. W końcu odchrząknął roztargniony i spojrzał na mnie, lekko już podminowany.
- Okej. Więc poszedłem się rozejrzeć i poszukałem czegoś na temat twojej rodziny. Otóż okazuje się, że Ofelia jest twoją praprapraciotką. A przynajmniej to wywnioskowałem z drzewa genealogicznego, które wisi na ścianie we Dworze.

------------
 Przepraszam, że mnie tak długo nie było. Problemy ze zdrowiem głównie :)

czwartek, 17 lipca 2014

Rozdział 13 PODZIEMIE

To z pewnością była biblioteka. Regały sięgały sufitu, bardzo zresztą wysokiego. Wypełnione były po brzegi grubymi księgami, oprawionymi w skórę, ale jakąś taką niepodobną do wszystkich skór, które widziałam w swoim życiu. Chociaż zostawiłam ten temat po krótkiej chwili, to zagnieździł się on głęboko w czeluściach mojego umysłu i miałam sobie jeszcze o nim przypomnieć. Jednak na razie zajęła mnie inna sprawa, mianowicie napisy na grzbietach ksiąg. No, nie wiedziałam dokładnie, czy to były napisy, bo raczej przypominało mi to chińskie znaczki. Albo elfickie. Jak kto woli. Biegły pionowo, jeden rząd wzdłuż każdego brzegu. Dotknęłam jednego z tomów i przez moje palce przebiegły elektryczne wibracje. Wyciągnęłam go z półki i zważyłam w ręce. Na oko jakieś dwa kilo, ciężkie cholerstwo. Chwyciłam brzeg okładki z zamiarem zobaczenia, co skrywa w środku, ale wydawała się jakby sklepiona z resztą książki. Ciągnęłam z całej siły, jednak nic to nie pomogło. Fuknęłam z frustracją i z hukiem odłożyłam przedmiot z powrotem na półkę. Zza innego regału spojrzał na mnie Jake i podniósł  brew z lekko uniesionym prawym kącikiem ust. Żeby nie wyładowywać się później na nim, kopnęłam z całej siły w regał. Obłoki kurzu wzbiły się w powietrze, a potem opadły na mnie. Spadło także coś innego. Zauważyłam to, jak już skończyłam kaszleć i kichać przenamiętnie. Była to kartka złożona na cztery. Może jednak nie, jeślibym nazwała to kartką, to znacznie umniejszyłabym zasługi tego świstka. To była mapa.
Na początku nie wiedziałam, co takiego przedstawia, niby to jakieś korytarze, ale niedość, że każdy miał numer, to jeszcze pozaznaczane były na nich brunatne, prawie czarne, rozmazane punkty. Zmarszczyłam zaciekawiona brwi i mruknęłam do siebie:
- Jakoś dziwnie wygląda ten tusz...- i w tym momencie dotarło do mnie, co to może być. Rzuciłam z obrzydzeniem mapę na podłogę i krzyknęłam niekontrolowanie.
- Co jest?!- chłopak wychynął zza rogu i podbiegł do mnie. Cały czas patrzyłam z przerażeniem na papier, a po chwili i on skierował tam swój wzrok.- Co to?
- Chyba mapa- jęknęłam i podeszłam bliżej niego.
- Aha...
Odwrócił się do mnie twarzą i położył mi rękę na czole. Najwyraźniej coś mu nie pasowało, bo zrobił zaniepokojoną minę. Popatrzył na mnie chwilę, po czym zawyrokował:
- Wracamy. Jesteś strasznie blada, masz gorączkę.
- Sam masz gorączkę!
- Posłuchaj, wrócimy tu, obiecuję. Ale na razie znajdźmy wyjście i połóżmy cię do łóżka.
Kiwnęłam głową zrezygnowana, sama nie wiem dlaczego. Przecież potrafiłam przekonać go do swoich racji! Ale zrobiłam to chyba dlatego, że za bardzo już mu ufałam i trudno mi było się z nim nie zgodzić.
Przez następne pół godziny szłam za nim, kluczyliśmy gdzieś pomiędzy regałami, a ja coraz bardziej odczuwałam jego rację. Głowa mi pękała, a przed oczami co chwila pojawiały się czarne wzory. Po jakimś czasie Jake powiedział triumfalne ha! i z trudem otworzył jakieś drzwi. Schody prowadziły na górę i w sumie tyle pamiętam.

sobota, 12 lipca 2014

Rozdział 12

- Pomyślmy przez chwilę spokojnie- mieszałam srebrną łyżeczką w filigranowej filiżance. Metal obijał się o delikatne ścianki, powodując charakterystyczne brzęknięcia. Moje brwi już jakiś czas temu zeszły się w jedną chmurną linię, która przecinała moje czoło na pół. Odgarnęłam z twarzy czerwone kosmyki i postukałam łyżeczką o brzeg filiżanki.
- Jak dasz radę myśleć w tej chwili spokojnie, to uznam cię za wariatkę.
- Nie obrażę się- wzruszyłam nieznacznie ramionami. Parsknął cicho śmiechem, a ja walczyłam z chęcią uśmiechu. Nie lubiłam okazywać szczęścia, dopiero przyzwyczajałam się do takich sytuacji. Zresztą przy nim czułam się w pełni bezpieczna, nie miałam wrażenia ciągłego zagrożenia. I tak naprawdę byłam mocno roztrzęsiona na widok uszkodzonej ręki. Jakimś niebywałym cudem zdołałam opatrzyć dłoń, naturalnie przy akompaniamencie jęków, pisków, narzekań i gróźb. Co, na marginesie, wcale mi nie pomagało. Wręcz przeciwnie, musiałam zaczynać wciąż od nowa i od nowa. Kiedy w końcu udało mi się odpowiednio zabandażować dłoń, byłam chorobliwie blada i mroczki latały mi przed oczami.
- A tak już zupełnie poważnie, to trzeba tam jeszcze raz pójść i zobaczyć to... coś- nie uśmiechało mi się specjalnie tam iść i badać całą sprawę. Tak w sumie to w tamtej akurat chwili  miałam ochotę po prostu zasnąć i zapomnieć o całym zajściu.
- Serio chce ci się tam iść?- głupie pytanie, głupia odpowiedź.
- A jak myślisz?
***
Pierwszy schodek zaskrzypiał przeraźliwie, ale mimo to dalej musiałam iść. Raczej pod groźbą, niż prośbą. Jake postawił pierwszy krok, gdy ja drugi. Byliśmy bardzo blisko siebie, czułam jego oddech na karku. I najprawdopodobniej to była jedyna rzecz, która pchała mnie dalej na górę. Nie odzywaliśmy się do siebie, ja ponieważ bałam się cokolwiek powiedzieć, a on był za bardzo skupiony, żeby myśleć o takich głupotach, jak słowa.
Najwyższy schodek był najbardziej stromy i kiwał się, więc zawsze stanowił najciekawszy punkt wspinaczki. Zazwyczaj na niego uważałam, ale w tym momencie za bardzo się zamyśliłam i postawiłam stopę na samym brzegu. Drewno odskoczyło do góry, a z mojego gardła wydobył się przeciągły pisk. Zgięłam nogę w kolanie i podciągnęłam prawie do klatki piersiowej. Drewniana płytka stanowiąca górną część schodka stoczyła się gdzieś na dół, a ja stałam tam jak bocian z dłońmi cisno zaciśniętymi na ustach. Po jakimś czasie poczułam, jak ręce chłopaka opadają na moje biodra, a on sam, chociaż wyższy, staje na palcach i wygląda przez moje ramię. W ziejącej czarnej dziurze, coś pobłyskiwało metalicznie, chociaż ciemno było, jak w grobie. Uch, cóż za pozytywne porównanie.
- Co to...- w ostatniej chwili chwyciłam jego nadgarstek i ścisnęłam kurczowo.
- Nie rób tego, proszę- mój głos brzmiał, jakbym połknęła papier ścierny.
- To jedyny sposób, żeby zobaczyć, co się tutaj, do cholery, dzieje- odwrócił twarz w moją stronę i zobaczyłam, że się boi, ale robił to dla mnie. DLA MNIE. Wzięłam  głęboki oddech i puściłam powoli jego rękę. Z niepokojem obserwowałam, jak podążała w stronę metalowego czegoś. Dziwnym przeczuciem wiedziałam, że nie powinien tego dotykać, ale wiedziałam też, że jeśli tego nie zrobi, jeśli nie zobaczymy, co to jest, to nigdy nie dowiem się, co tu się dzieje. Bo coś dzieje się napewno.
Zachłystnęłam się powietrzem, gdy dotknął tego i... kliknęło.
- Włącznik- zdążył wymamrotać i tyle go widziałam. W miejscu, gdzie wcześniej stał, była teraz czarna, pusta przestrzeń, niczym usta umarlaka. Zaszlochałam krótko i zbierało mi się na płacz. Gdzieś w zakamarkach mojej świadomości pojawił się cichutki głosik. Nic mi nie jest, naciśnij ten przycisk i uważaj na głowę, połóż się na plecach przy zjeździe. Pierwsza łza emocji popłynęła po moim bladym rozgrzanym policzku, kiedy wciskałam ten diabelski przycisk. Podłoga pod moimi stopami nagle się rozstąpiła, a ja sama poleciałam w dół, z duszą na ramieniu. Położyłam się na plecach, tak jak mi kazał, chociaż spadałam prawie pionowo. Korytarz był ciasny, ciemny, czułam że zaraz dostanę napadu klaustrofobii. Jednak zanim kompletnie ześwirowałam, tunel nagle się skończył, ale ja leciałam jeszcze przez jakiś czas, może to dlatego lądowanie na tyłku było takie bolesne. Gdy zatrzymałam się na lodowatym betonie zakaszlałam, bo tumany kurzu przesłoniły mi pole widzenia. Jako wzorowa astmatyczka od razu miałam łzy w oczach i czułam, jakby ktoś usiadł mi na klatce piersiowej. Poczułam, jak ktoś bierze mnie pod ramiona i podnosi do góry. Stanęłam chwiejnie na nogach, jakby z zamiarem natychmiastowego powrotu do parteru. Dokoła było bardzo ciemno, własnego nosa nie widziałam. Jednak czułam jego dotyk, zapach, obecność, ale przede wszystkim słyszałam rozedrgane fale myślowe i to mnie trzymało przy zdrowych zmysłach.
- Nic ci nie jest?- głos miał cichy, opiekuńczy.
- Mogłeś ostrzec, że tak stromo. Bym sobie tyłka nie zbiła- zaśmiałam się cicho i ze łzami przytuliłam się do niego. Oplotłam go ciasno rękoma, a głowę wtuliłam w jego obojczyk. Czułam przez chwilę ogarniającą go konsternację, ale znikła niczym mgnienie oka i on też przytulał mnie mocno.
- Mogę wiedzieć, czym zasłużyłem sobie na ten zaszczyt, Wasza Wysokość?- wymamrotał w moje włosy.
- Przez chwilę myślałam, że coś ci się stało- wyszlochałam bezsilnie.
Nie skomentował tego. Staliśmy tak tam po prostu i przytulaliśmy się, ale to nie do końca był przyjacielski uścisk.

piątek, 11 lipca 2014

Uwaga

 Przepraszam, chwilowo jestem na wakacjach i do końca lipca raczej nie powinnam nic wstawić. Aktualnie mam trzy-góra cztery godziny wolnego przed następnym wyjazdem i znalazłam czas, żeby tylko napisać tę notkę. Jeszcze raz bardzo przepraszam i wszystkim moim czytelnikom życzę pięknych wakacji. Po lipcu chyba zacznę intensywniej pisać, a w roku szkolnym będzie można liczyć na prawie codzienne wstawianie postów. Tylko, że na razie występuje u mnie kompletny brak czasu i chociaż mam chęci i pomysły, to nie mogę na razie tego zrealizować.
P.S. Piszcie proszę niektóre swoje pomysły, jakbyście widzieli tą powieść. Bo niektóre rzeczy naprawdę dodają kolorytu ;) No i dziękuję za komentarze, dodają chęci!

sobota, 28 czerwca 2014

Rozdział 11 Co TO jest?

 Huk się powtórzył. Podniosłam głowę znad jakiegoś dowodu urodzenia i zeskanowałam spojrzeniem otoczenie. Byłam prawie pewna, że dźwięk doszedł z innej strony niż znajdował się Jake. Podniosłam się z głuchym stęknięciem, a moje zaspane kończyny poprowadziły mnie w jeszcze bardziej zacienione i zakurzone miejsce. Światło docierało tu umownie, właściwie tylko wąskie promyczki wyglądały zza nielicznych jaśniejszych plam pomiędzy kurzem na szybie. Schyliłam się w poszukiwaniu mysz albo choćby śladów mysiej bytności. Położyłam się na brzuchu i wyciągnęłam rękę przed siebie, w najciemniejszy kąt. Ale zamiast na futerko moje palce natrafiły na coś szorstkiego i twardego. Przez chwilę rozważałam możliwość zawołania jego, ale się rozmyśliłam i postanowiłam po prostu zobaczyć, co to takiego. Chwyciłam obiema rękoma sześcian i zaczęłam ciągnąć do siebie. Jednak to coś było tak ciężkie, że z trudem wysapałam krótkie "o żesz ty go w jeżyny" i puściłam to coś. Otrzepałam czerwone piekące dłonie o szorty i zmarszczyłam brwi. Cholera, jak ja to wyciągnę... Nie pomyślałam o tym, żeby myśleć jakoś ciszej, co zaraz odbiło się echem w mojej głowie. Znalazłaś coś? Pomóc ci? Nie zdążyłam odpowiedzieć, zanim usłyszałam kilka kroków i upadający tyłek na tumany kurzu. Potok przekleństw był wręcz zadziwiający, godny dyplomu. Wzbogaciłam nieco mój słownik i przygryzłam wargę. Nie musiałam się pytać, czy wszystko w porządku, w miarę ze zmniejszaniem między nami odstępu słyszałam coraz wyraźniej miotane z wściekłością niewybredne wyrazy, chociaż bardzo pomysłowe.
 Minął tydzień odkąd pierwszy raz usłyszeliśmy dziwny huk nad naszymi głowami. Teraz już nie był wcale taki rzadki, zanim podniosłam się z łóżka pięć razy przeżyłam zawał. Jestem boska.
- Masz coś, czy zawracasz bez sensu gitarę?- jednak nie tyłek, a biodro.
- No tak, inaczej bym cię nie wołała. Nie mogę tego wyciągnąć- wskazałam mu ręką miejsce, gdzie znajdował się ów dziwny przedmiot.
- Dobra, rób miejsce, mała.
- Ja ci dam mała.
 Odwrócił głowę, ale zanim to zrobił, zauważyłam z trudem hamowany uśmiech. Tak, chociaż jestem ponurakiem, to lubię, kiedy on się uśmiecha. To podnosi na duchu.
 Usłyszałam głuche stęknięcie i skrzypienie podłogi, gdy zaczął przesuwać to coś po podłodze. W ustach poczułam metaliczny posmak, wypuściłam więc wargę z objęć moich zębów. Odgarnęłam włosy z twarzy, żeby mieć lepszy widok na jego poczynania. Chyba próbował tańczyć, bo przesuwał się, to w jedną, to w drugą stronę, powodując u mnie nagły atak chichotu.
- O co ci znowu...- wyglądał jak dżdżownica w piaskownicy, śmiech rozrywał moją przeponę.
 W tym momencie Jake wyciągnął na jasną plamę słońca to... coś. Zdawało się, że był to kufer, ale skoro był tak ciężki, to nie przychodziło mi nic do głowy, jak sejf.
- Dobrze kombinujesz- zawsze, gdy intensywnie nad czymś myślał, wystawiał koniuszek języka i drapał się po lewej skroni. Nie wiem, czy zauważał ten swój mały tik, ale dziewczyny w szkole na pewno. Bardzo często tematem w szatni od wf-u były właśnie jego nawyki. Okropnie denerwowały mnie te wzdychania i jęczenia, że fajnie by było gdzieś z nim wyjść. Ale jak przychodziło co do czego, to czmychały daleko, udając że nie istnieją.
- No ale po co ktoś by ozdabiał sejf drewnem, i to jeszcze tak pięknie rzeźbionym, dodatkowo inkrustowanym złotem i srebrem.
- Wiesz, tak bogaci ludzie, jak rodzina Hendelhaw raczej nie uważali tego za coś dziwnego. Stać ich było, to sobie robili, co chcieli. O, zobacz, są nawet rubiny- pochylił się, aby dotknąć szlachetnego kamienia, ale gdy tylko zbliżył opuszki palców do powierzchni, wciągnął gwałtownie powietrze i cofnął szybko dłoń.- Rany, jakie to zimne!
- Co ty mówisz!- położyłam całą dłoń na drewnie i wyczułam jedynie stonowane ciepło tej struktury.- Przecież to jest normalna temperatura, o co ci idzie?
 Popatrzył na mnie dziwnie, po czym tak samo jak ja położył całą rękę na powierzchni. Zawył z bólu i przyciągnął ją do siebie. Na jego twarzy malowała się złość i zdziwienie przemieszane z agonią. Trzymał się mocno za nadgarstek i patrzył z przestrachem na formujące się, coraz większe bąble.
- Ale przecież jeszcze przed chwilą dotykałeś tego pudła, wyciągnąłeś je tutaj!- wskazałam przerażona na dziwną rzecz i odsunęłam się od niej trochę. Moje oczy podwoiły, albo i potroiły swoje rozmiary, nie byłam w tym momencie świadoma.
- Wiem, nie jestem głupi!
- Może jednak!
- Zamknij się!

piątek, 20 czerwca 2014

Rozdział 10 TA opowieść

 W tle cicho szumiało "Walking on sunshine", ale wcale nie czułam się tak, jakbym chodziła po świetle słońca. Bardziej tak, jak gdybym kuliła się gdzieś cicho w cieniu spękanych starością drzew i chłonęła całą sobą wszystko, co dzisiaj najgorsze. W sumie jest to ciekawe zjawisko, ponieważ gdy się rano obudziłam miałam wrażenie, że dzień będzie piękny. Naiwna, głupia ja. Zaufałam przeczuciu i co? I jak zwykle. Nic, tylko zbieranie resztek dumy z dna. Tak, dno i dziesięć metrów mułu. To doskonale opisuje moje położenie. Ale co się stało? Bo chyba mi wypadło. Ach!
 To ona. Ona zepsuła mój dzień. Jak ona ma na imię... Chyba Anna. Tak, zdaje się, że tak wabi się to stworzę. Krótkie, mysie blond włosy zaczesywała opaską z głupawą kokardką po boku. Usta napchane botoksem wyglądały jak dwa zrośnięte robale, a brzuch chyba coś zassało, bo wciągnięty był nienaturalnie, szczególnie przy nim. Przy NIM. Pierwsza go sobie zaklepałam. Tak, pogodziłam się już z tym, że będę go miała na głowie przez cały okres mieszkania tutaj i zaczęłam nawet tolerować jego wizyty w moim domu. Nie, nie moim. Ciotki Ofelii. Nawet moi mało kumaci rodzice zdawali się nie czuć dobrze w tym miejscu. Ja trochę się już przyzwyczaiłam do ciągłego uczucia niepokoju towarzyszącego zawsze w tym domu.
 Usłyszałam dudnienie sześciu nóg na schodach i zaciągnęłam się mocniej papierosem. W momencie, kiedy mlecznobiały dym ulatywał spomiędzy moich ust, do pokoju władował się pies i Jake. Chłopak spojrzał na mnie surowo i skręt leciał już niesiony wiatrem przez uchylone okno.
- Jeszcze nie skończyłam- mruknęłam niewyraźnie.
- Ale ja tak. Nie zamierzam patrzeć, jak się torturujesz. Wiesz, że papierosy przyspieszają śmierć?
- Obiecujesz?- uniosłam kącik ust i spojrzałam, jak robi się czerwony. Nie wiadomo dlaczego nie znosił tematów, które schodziły na śmierć. Albo na psy.
 Zaczął się rozglądać wokół siebie, wiem z jakiego powodu. Szukał czegoś, żeby we mnie rzucić. I padło na poduszkę, dostałam z całej siły. Złapałam ją i odrzuciłam z powrotem. Poduszka zabolała, ale to nic w porównaniu z tym, że kilka dni temu prawie bym dostała doniczką. Jake był dosyć impulsywnym człowiekiem, ale wiedział to i przepraszał. Ale chyba nie tym razem, bo po prostu się odwrócił i wyszedł z pokoju.
- Hej, czekaj!- zerwałam się z miejsca i pobiegłam za nim.
- Idę się napić- burknął naburmuszony.
 Jednak nie uszliśmy trzech kroków, kiedy usłyszeliśmy huk. Ale nie na dworze. Nad nami.
 Oboje jednocześnie podnieśliśmy głowy do góry. Popękany, zamoknięty sufit nie wyglądał zbyt przyjaźnie, można by powiedzieć, że nie miało się nawet ochoty na niego patrzeć. Sprawiał wrażenie zimnego i nieprzystępnego, od tamtego dnia, kiedy zapędziliśmy się aż na strych nie byłam na górze i chyba jak na razie nie miałam ochoty tam się pakować. Ale on bardzo lubił krzyżować moje plany i postanowienia.
- Musimy pójść i zobaczyć, co się stało- powiedział ze zmarszczonymi brwiami.
- Chcesz - idź. Ale jak coś cię zeżre, to nie moja wina- spojrzałam na niego przekonana, że się wycofa, ale po raz kolejny przekonałam się, że ten człowiek nie jest normalny.
 Chwycił mnie za przedramię i pociągnął w stronę małych drzwiczek, które już z daleka wydały mi się bramą do piekieł. No dobra, może raczej furtką. Klamka i tym razem była okrutnie zimna, jakby siedział na niej jakiś złośliwy poltergeist. Osobiście nie wierzyłam w duchy, ale wiedziałam, że akurat w tym domu musiał, po prostu MUSIAŁ siedzieć jakiś dziad, który w nocy rysował wzory nad moim łóżkiem. Bo po południu ich już nie było, tylko rano. A wątpię, żeby mój pies miał aż taki talent plastyczny, a dodatkowo umiał znikać wyżłobienia w drewnie.
 Jake otworzył przede mną (z niejakim trudem) drzwi i szarmancko się ukłonił, jednocześnie ręką wskazując, gdzie mam iść.
- Dziękuję, przepuszczę- uśmiechnęłam się uprzejmie i wycofałam lekko.
- Nie, nie, muszę mieć pewność, że 1. mnie nie zostawisz, 2. nie spadniesz, boś sierotą- wystawiłam mu język i weszłam prosto w paszczę lwa.
 Postawiłam pierwszy krok i schodek zatrzeszczał przeraźliwie, jak zarzynane prosię. Skrzywiłam się, ale dalej dzielnie szłam do przodu. Usłyszałam cichy śmiech za sobą, co spowodowało, że też się uśmiechnęłam. Kwaśno, ale jednak.
 Na górze było chłodno i zaczęłam żałować, że nie wzięłam czegoś do okrycia. Lecz zanim gęsia skórka zdążyła wychynąć, już czułam na sobie miękki dotyk polarowej bluzy. Dyskretnie ukryłam rumieniec i ruszyłam na przód. Tam, gdzie ostatnio siedzieliśmy warstwa kurzu była cieńsza i bardziej puszysta. Podeszłam do okna z szerokim parapetem, tym na którym ostatnio siedzieliśmy. Było już ciemno, jednak... Nie. Nie, to niemożliwe. Tam chyba... Tam chyba ktoś był. I patrzył na mnie. Przenikliwy chłód wpełzł mi pod skórę i dotykał po kolei każdego mięśnia. Byłam jak sparaliżowana, nie mogłam nic powiedzieć, ani się ruszyć.
- Wszystko dobrze, Lee?- usłyszałam jak przez mgłę.
 Poczułam ciepły dotyk jego palców na swoim ramieniu i zamrugałam szybko. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i musiałam się chwycić parapetu.
- Tam ktoś był...- jęknęłam na jednym wydechu.
- Nie gadaj głupstw, jest tak ciemno, że byśmy własnych nosów nie widzieli- zbeształ mnie delikatnie, jednak spojrzał na zewnątrz. Pokręcił tylko głową i uśmiechnął się pokrzepiająco.- Chodźmy poszukać tych trolli, co się tu zalęgły.
 Parsknęłam śmiechem i poszłam w przeciwną stronę niż on. Weszłam między jakieś stare kartony, które pękały w szwach i ledwo już trzymały swoje wnętrzności w ryzach. Tak zawzięcie szukałam przyczyny łomotu, że w pewnym momencie potknęłam się o coś i runęłam jak długa na zakurzoną podłogę, a razem ze mną mnóstwo pudeł. Kaszlałam jak najęta, gorzej niż przy astmie. Opanowałam się dopiero po jakimś czasie, gdy pył opadł na tyle, aby można było schować tabliczkę z napisem "uwaga, strefa skażona odpadkami kaszlowymi". Przekręciłam się na brzuch i spojrzałam na przywalające mnie graty. Mnóstwo teczek, luźno ułożonych papierów, jakieś świeczniki, kawałki materiałów, słowem: wszystko czego nie potrzebuję. Wygramoliłam się spod tego i chwyciłam pierwszą rzecz, jaka mi wpadła w ręce.
 Było to zdjęcie oprawione w ramkę z zaśniedziałego złota. Przedstawiało rodzinę, a przynajmniej tak mi się zdaje. Trzy dziewczynki w białych koronkowych sukienkach przed kolana, Matka w długiej czarnej sukni, Ojciec we fraku i, a przynajmniej tak mi się zdaje, Nauczyciel. Fotografia została wykonana na tle tegoż samego domu, w którym teraz siedzę, dotarło to do mnie trochę później. Jak tak bliżej przyjrzałam się temu zdjęciu zauważyłam, że jedna z dziewczynek, ta najmniejsza, ma dziwny wyraz twarzy. Zbyt spokojny jak na tak małe dziecko, zbyt... Taki jak ma ten Nauczyciel. Miałam wrażenie, że wpatrują się głęboko w moje oczy, a to zdecydowanie poza obręb obrazka.
- Są takie opowieści- usłyszałam za sobą i prawie bym wypuściła zdjęcie z rąk.
- Weź nie strasz!
- Chcesz posłuchać?- usiadł koło mnie, oparł się o karton i zamknął oczy.
- Mhm.
- No to słuchaj. Jakieś sto lat temu z hakiem ktoś za naszym miasteczkiem kupił ziemię. Co prawda dużą, ale bardzo tanią, bo nic nie chciało tutaj rosnąć i chodziły słuchy, że jest nawiedzona. Ekspresem wybudował na niej rezydencję, no i za chwilę wprowadził się tam z rodziną. Wszyscy byli dziwni, ale szczególnie ich dzieci. Jako, że ich trzy małe córki wykazywały szczególną zdolność do czarnej magii, rodzice wynajęli jakiegoś kolesia, który miał je porządnie wychować. Ale coś zdaje się poszło nie tak, bo zamiast dać im dobry przykład, to doprowadził do tego, że znane były jako Trio. Roiło im się w główkach i wymyśliły sobie, że Nauczyciel jedną z nich wybierze na Czarownicę, nauczy ją od postaw czarnej magii. Starały się o jego uwagę, jedna od drugiej wymyślała coraz to lepsze pomysły. Pierwsza odpadła Skandynawia, najstarsza. Zaczynała wymiękać przy poważniejszych sprawach, przyszła do starych, no i walnęli jej niemały domek, zaraz po tym, jak przeprosiła i wyszła za mąż. Rzecz jasna nigdy do końca nie wybiła sobie z głowy wygłupów z magią, ale przynajmniej już nie paliła sokolich jelit w pierwszą noc roku. Potem zrezygnowała Chlotidis, młodsza od Skandynawii, ale starsza od Ofelii. Ona w tym momencie miała może jakieś sześć lat, więc spoko. Skandynawia miała szesnaście, a Chlotidis czternaście. Chodzą słuchy, że tą małą spłodził sam diabeł, co nawet byłoby prawdopodobne, bo matka miała zapędy sado-maso. Podobno lubiła wzywać duchy, co w tamtych czasach nie było najlepszym pomysłem. Wszystkich ich posądzano o magię, ale jakoś nikt nie miał odwagi tam pójść i ich zgarnąć. Po jakimś czasie wszystko zaczęło się uspokajać, donosy o morderstwach nie były tak częste, Chlotidis też wyszła za mąż i zamieszkała z siostrą. Lecz nagle, pewnej sierpniowej nocy, zginęli rodzice dziewcząt i oskarżono o to Ofelię oraz Nauczyciela. Ucichło to niezwykle szybko, bo sprawę przyćmiło co innego. Mianowicie pasowanie na Czarownicę. Tego już było za wiele i ludzie się zbuntowali. Zamordowali całą rodzinę, ale Ofelia nagle dostała wyrzutów sumienia, bo to była w końcu jej impreza i pomogła uciec dzieciom swoich sióstr. Ukryła je u siebie w domu, wybudzała w nich czarną magię. Potem każde rozeszło się w swoim kierunku. Koniec opowieści.

niedziela, 18 maja 2014

Rozdział 9 My i my

 Trawa była mokra, nieśmiałe kropelki wyglądały zza kruchego szronu. Mgła osiadła nisko przy ziemi, była mlecznobiała i zimna. Moje tenisówki były całe wilgotne, a ze sznurówek Jake'a spływał tusz. Jego bluza wisiała na mnie, jak worek na kartofle, ale było mi cudownie ciepło. Plusz od środka głaskał mnie delikatnie miękką fakturą. Stwierdziłam, że wcale nie aż tak źle jest spać na dworze, można pooglądać tyle stworzeń budzących się do życia.
- Jaki jest twój ulubiony kolor?- padło z ust chłopaka. Wiedziałam, że był to spontaniczne pytanie, zawsze zadawane tym samym, urywanym głosem.
- Niebieski- odpowiedziałam bez zawahania.- I zielony. A twój?
 Pytanie zadałam w sumie z grzeczności, ale odpowiedź mnie lekko zaskoczyła.
- Przezroczysty.
- Nie ma takiego koloru!
- Ależ jest. Jest w każdym innym kolorze, ale właśnie dlatego, że jest bezbarwny, jest dla nas niewidoczny.
 Zastanowiły mnie jego słowa. Ciekawe, że wcześniej nie rozważałam tego tematu. Tak, bardzo ciekawe. Ale cóż, zostało mi jeszcze mnóstwo tematów do przemyślenia, być może nareszcie znalazłam kogoś, z kim będę mogła normalnie pogadać.
 Chyba nadepnęłam na coś mokrego, bo moja orientacja miała się natychmiast zmienić na poziomą. Gdyby nie on. Nawet nie wiem kiedy jego ręce znalazły się na moim ciele, to był ułamek sekundy. Jedna dłoń leżała z rozczapierzonymi palcami na moich plecach, a druga spoczywała bezpiecznie na biodrze. Jednak mój mózg nie zdążył ogarnąć o co chodzi, a już stałam jak wcześniej. Lekko zmieszany Jake zwrócił wzrok ku ziemi i zaczął iść przed siebie.
- Hej, co to było?- po chwili stania w bezruchu, dogoniłam go najszybciej jak mogłam.
- Nic, po prostu nie chciałem, żebyś upadła- wzruszył ramionami, jakby nic go nie obchodziło, ale rumieńce zdradzały jego obecny stan. Uśmiechnęłam się lekko i pomyślałam, że słodko wygląda. O Jezu, co ja gadam...
 Szliśmy koło siebie wśród zarośli, nie pomyślałabym nigdy, że tą samą drogą biegłam zeszłej nocy. Ale nocą wszystko zmienia swoją postać. Ludzie także.
 Wyszliśmy na główną drogę. Zauważyłam mój dom całkiem niedaleko i uśmiech mi się poszerzył. Hmm, słyszałam że hemoglobina potrafi nanosić zmiany na umyśle, ale żeby aż tak... Chłopak odważył się na mnie spojrzeć i również jego usta wykrzywiły się w coś na kształt uśmiechu. Teraz to już naprawdę musiałam wyglądać jak zbiegła wariatka, zarażanie uśmiechem w końcu należy do ich zdolności. Może powinnam być w psychiatryku?
 Kamyki umykały spod naszych stóp, w powietrzu unosił się zapach świeżej trawy, ptaki zaczynały swoją codzienną pieśń. Stwierdziłam w myślach, że chyba polubiłam spanie pod gołym niebem. Spojrzałam w górę i ujrzałam gwiazdy lśniące blado na różowym tle. Drzewa zarysowywały swoje cienie, jakby utwardzając swoją niezależność.
- Lubię się wspinać na drzewa, a ty?- usłyszałam jego głos, był niezwykle naturalny w otoczeniu gołej przyrody.
- Nigdy tego nie robiłam- przyznałam szczerze. Jake pokręcił ze zrezygnowaniem głową i zaczął biec w stronę zarośli.
 Zdezorientowana ruszyłam za nim, dopiero po chwili zorientowałam się, że biegniemy w stronę rozłożystego dębu. Jego gałęzie rozciągały się aż pod niebo, przytłaczał swoim ogromem i dostojnością. Gwizdnęłam z uznaniem i zobaczyłam, jak Jake łapie za najniższy sęk i podciąga się do góry. Gra jego mięśni była widoczna nawet przez koszulkę, z trudem powstrzymałam się od nagłego złapania tlenu. Tak, zdecydowanie powinnam być w psychiatryku. A co jeśli ludzie zachowują się tak "na normalnie"? O Jezu, chybabym zwariowała...
- Pomóc ci, czy załapałaś?- siedział sobie najzwyczajniej w świecie okrakiem na gałęzi. Pokręciłam głową i chwyciłam się tego samego konara.
 Moje mięśnie były słabe, nie podciągałam się zbyt często. Piekły, kiedy zmuszałam się do większego wysiłku. Piekły to w sumie mało powiedziane: one paliły żywcem. Jednak byłam z siebie niemożliwie dumna, gdy usiadłam na przeciwko uśmiechniętego chłopaka. Oddychałam zmęczona, oparłam się o korę.
- Zawsze, gdy byłam mała, wyobrażałam sobie, że drzewa podpierają niebo- przez młode, zielone listki prześwitywały radośnie pierwsze promyki słońca.

sobota, 3 maja 2014

Rozdział 8 TAM i tam

 Piasek i żwir chrzęściły pod naszymi stopami, trampki odbijały się w szalonym rytmie. Uśmiech malował się na naszych twarzach, ubrania powiewały bezwładnie, gnaliśmy przed siebie. Biegłam w zupełnie nieznanym sobie kierunku, po prostu próbowałam nadgonić Jake'a. Dokoła drzewa zdawały się otulać moje ciało pajęczym kokonem, ciemność ogarniała zewsząd moje drobne ciało. Płuca paliły mnie, ale nie tak jak zawsze, teraz miałam wrażenie jakiegoś przystopowania. Zaraz... Moje płuca!
 Wtem przypomniałam sobie o astmie i wszystko zaczęło się dziać jakby obok mnie. Najpierw się zatrzymałam. Potem zaczęłam łapać gwałtownie oddech, moje płuca palił żywy ogień, miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Czarne mroczki krążyły bezładnie po wymyślonych elipsach mojego wzroku, gdzieś w oddali słyszałam jego głos. Ale był tak mglisty, tak niewyraźny, że z trudem rozpoznawałam do kogo należy. Upadłam na kolana i w przypływie agonicznego lęku zaczęłam szukać małego przedmiotu gdzieś w otchłani mojej kieszeni.
 Poczułam mokry nos przy swojej twarzy i dotyk na ustach. Chwyciłam mocno mały, biały inhalator i wzięłam dwie dawki lekarstwa. Nie zadziałało od razu. Duszności trwały jeszcze jakieś góra trzy sekundy, a potem zaczęły ustępować. Zaczynałam widzieć przerażoną, ale nadal przepiękną jego twarz i kudłaty łeb obok. Nadal oddychałam ciężko, ręce całe mi się trzęsły, nogi podobnie, nie mówiąc już o sercu.
- Wszy... wszy... Wszystko dobrze?- po raz pierwszy słyszałam, żeby ktoś się jąkał. Hmm, musiało to nieźle wyglądać.
- Nie wiem- odszepnęłam mu i przewaliłam się na plecy.
 Małe kamyczki wbijały mi się w skórę, ale nie zwracałam na to uwagi. Bo ON patrzył na mnie z niepokojem wymalowanym na twarzy. Czy naprawdę ktoś się mną aż tak interesuje? Cóż, nie wiem.
***
 Gwiazdy na niebie migotały niemal tak samo jasno, jak pojawiające się i znikające punkty na horyzoncie. Jeszcze nigdy nie widziałam tak wielkich latarni, Jake wyjaśnił mi, że te są morskie. Mają za zadanie pokazywać statkom, gdzie jest ląd i oświetlać wystające skały, żeby statek nie osiadł na mieliźnie i się nie rozwalił. To niesamowite, umysł ludzki potrafi wymyślić rzeczy, których używa się przez tysiące lat.
- Podoba ci się?- w tonie chłopaka wyczuwałam napięcie.
- Jasne, to niesamowite. Oprócz bolącego tyłka od zimnej ziemi jest super- pozwoliłam sobie na trochę sarkazmu.
 Faktycznie, siedzieliśmy na trawie już prawie pół godziny. Od mojego ataku minęło sporo czasu, Jake zdążył się trochę uspokoić i nawet przestał się pytać o moje samopoczucie. Ale było to strasznie miłe, takie słuchanie że ktoś naprawdę się o ciebie troszczy. Albo nie chce wzywać karetki. Jedno z dwóch, jednak mimo wszystko ciepło mi się robiło na sercu, kiedy go słuchałam. Oczywiście udawałam obrażoną i w ogóle, ale w duszy płakałam ze szczęścia.
 Jake się podniósł i zaczął zdejmować z siebie kurtkę.
- Co robisz?- zmarszczyłam brwi.
- Nie chcę, żebyś dostała zapalenia nerek przeze mnie- położył ubranie na ziemi i usiadł na brzegu.- Chodź.
 Podał mi rękę, a ja ją chwyciłam. Sama nie wiem dlaczego, może takie są ludzkie odruchy. Usiadłam koło niego, a on poruszył się niespokojnie.
- Zimno ci. Czemu wcześniej nie mówiłaś?- złapał w swoje ręce moje dłonie i zaczął je pocierać.
- Nie zauważyłam- z fascynacją patrzyłam w jego szare oczy, były takie szczere. Chociaż wokół nas było ciemno, to doskonale widziałam te niesamowite tęczówki.
- Ahm- popatrzył po mnie i z rezygnacją pokręcił głową.- No nie, mogłem chwilę zaczekać, aż się ubierzesz.
 Zaczął rozpinać bluzę, zdjął ją z jednego rękawa i podał mi go.
- A co ja mam z tym zrobić? Wydziergać sweter?- podniosłam jedną brew.
- Przydałby ci się- uśmiechnął się z przekąsem i wziął moją lewą rękę, po czym włożył ją w rękaw bluzy. Natychmiast zrobiło mi się ciepło i zapragnęłam więcej. Nie musiałam czekać długo, aż się do mnie przysunie i każe się w siebie wtulić. Zrobiło mi się ciut niezręcznie, bo jeszcze nigdy nie byłam z chłopakiem tak blisko. Więcej, ja z NIKIM nie byłam tak blisko. No, ewentualnie z matką, jak jeszcze siedziałam w jej brzuchu.
- Lepiej?- zabrzmiał jego głos.
 Nie odpowiedziałam mu werbalnie, było mi tak przyjemnie, że tylko pomyślałam.
- A jakżeby inaczej.
- To dobrze.
 Tak, było mi dobrze.
 Światła wokół nas powracały co chwila, olśniewając swoim blaskiem. Jeszcze nie widziałam wybrzeża za dnia, więc tym bardziej wydawało mi się magiczne nocą. Teraz, kiedy było mi ciepło, mogłam spokojnie zamknąć oczy. Dlaczego? Przecież jest tak pięknie. No fakt, ale człowiek jest tylko człowiekiem, a istoty ludzkie muszą czasami spać.
 Pod powiekami widziałam w dalszym ciągu obraz latarni morskiej, rozsiewającej swoje światło wszędzie, gdzie się dało. Z czasem coraz częściej zaczęłam przypominać sobie twarz pewnego chłopaka, do którego aktualnie byłam przytulona i... Odpłynęłam.
 Śniło mi się, że siedzę w domu. Stare ściany trzeszczały cicho moje imię, a podłoga zdawała się falować. Wokół mnie panował półmrok, światło sączyło się niemrawo z samotnego okna na końcu korytarza. Poczułam przypływ strachu, wiedziałam że coś się za mną czaiło. Zaczęłam biec w stronę okna, przekonana że w świetle będę bezpieczna. Ale to był jeden z tych snów, w których strach narasta, a droga jest nieskończenie długa. Nieważne jak rozpaczliwy był mój bieg, nieważne jak bardzo chciałam dostać się do okna, i tak nigdy nie dobiegłam do celu. W momencie, gdy moje przerażenie osiągnęło apogeum, kiedy zimne palce musnęły moją skórę, otworzyłam oczy i krzyk wydostał się z moich zaschniętych ust. Zerwałam się do pionu i pewnie próbowałabym biec, jednak ciepłe dłonie trzymały mnie mocno za ramiona, a znajoma twarz pochylała się nade mną. Oddech miałam przyspieszony, ciało pokryte potem, a z oczu wyglądały łzy. Otarłam je natychmiast ze złością i pociągnęłam nosem. Ogarnęła mnie wściekłość, że coś takiego przydarzyło mi się akurat przy nim.
- Wszystko okej?- głos miał spokojny, chyba już przywykł do moich ekscesów.
- Ta-ak- zganiłam się w duchu za przerwę w tak bardzo podstawowej odpowiedzi.
 Popatrzył na mnie z powątpiewaniem w szarych oczach, a ja zobaczyłam zmianę w ich barwie. Odbijał się w nich słaby prześwit poranka, co oznaczało....
- O mój Boże! Ile my tutaj siedzieliśmy?!- zaczęłam rozglądać się nerwowo dookoła.
- Dobrych kilka godzin, nie chciałem cię budzić- przepraszająco wzruszył ramionami.
- Idiota, trzeba było.
 Po tych słowach spróbowałam podnieść się na nogi, jednak coś mi nie pozwoliło. Mianowicie rękaw bluzy, o którym kompletnie zapomniałam. Fuknęłam i zdjęłam z siebie przeszkadzającą rzecz.
- Nie zdejmuj, zaraz się rozchorujesz- Jake ściągnął rękaw ze swojego ramienia i podał mi bluzę. Nie wzięłam jej.- Nie bądź dzieckiem, Lee.
 Nogi wrosły mi w ziemię, a buzia opadła gdzieś na ziemię.
- Jak mnie nazwałeś?- sięgnęłam niepewnie po bluzę. Była ciepła, miała przyjemną fakturę i pachniała nim.
- Lee, taki skrót. Nigdy nikt cię tak nie nazywał?
- Ktoś kiedyś chyba tak, ale...- wzruszyłam niepewnie rękoma i spuściłam wzrok.
 Sama nie wiem dlaczego, poczułam pustkę. To jedno z tych uczuć, kiedy bardzo za czymś tęsknimy, tak bardzo, że w środku siebie czujemy ssanie w dołku, mamy uczucie dyskomfortu. Lee. ktoś mnie kiedyś tak nazwał. Ale kto? Nie wiem. Nie pamiętam.

środa, 23 kwietnia 2014

Rozdział 7 PRZEPRASZAM i przepraszam

 W-F to koszmar. Sam fakt, że na tej sali pewnie ćwiczyły dinozaury, jeszcze nie jest aż taki zły. Dobra, podłoga trzeszczała, jak kręgosłup dwustuletniej staruszki, kosze niebezpiecznie zwisały ku podłodze, a siatka przypominała tkaninę pająka u mnie pod sufitem, ale to nie sprawiało, że zaczynałam zastanawiać się nad sobą. To spojrzenie szarych oczu rzucane mi przez długość sali, przenikające na wskroś moją duszę, myśli, przekonania. Było lodowate. Kiedy tylko nasze spojrzenia się spotykały, albo traciłam równowagę, albo obrywałam piłką. Raz tak dostałam, że wszyscy chcieli mnie wysłać do pielęgniarki, ale zacisnęłam zęby i nie dałam się sprowokować. I dlatego właśnie nie chciałam mieć żadnych znajomych. Ale los pokierował mną inaczej, jednak teraz już nigdy mu nie zaufam. Teraz wiem więcej i nie dam się oszukać.
 Moje zamyślenie zaowocowało kolejnym trzaskiem w głowę, tym razem już się nie podniosłam z drewnianego parkietu. Leżałam po prostu i wpatrywałam się w poplamiony, popękany sufit. Słyszałam jak ktoś coś do mnie mówi, ale nie zwracałam na to większej uwagi. Zimna podłoga sprawiała, że dreszcze przebiegały stadami po moim ciele. Nagle ktoś pojawił się w polu mojego widzenia. To on.
- Wszystko okej?- jasne, poza tym że chyba cię nienawidzę. Zjeżdżaj z mojego krajobrazu.
 Zamiast wypowiadania na głos moich myśli, wstałam i otrzepałam dłonie o tył szortów.

***
 Dwa grube swetry nie wystarczały, żeby ogrzać taką chudą istotę. Rodzice wybyli, a ja? A ja zostałam. Ogrzewanie musiało nawalić, moi starzy nie są aż tak okrutni, żeby zostawiać mnie samą w kostnicy. Chociaż nie, raz mnie tam zgubili, jak pojechaliśmy zobaczyć babcię. Tak, jeden jedyny raz widziałam wtedy moją babcię. I była martwa. Dla siedmioletniego dziecka nie było to szczególnie przyjemne doświadczenie.
 Drżenie przeszło po podłodze, zaraz po tym ciężki dźwięk gongu. Wstałam z trudem i rozprostowałam zdrętwiałe kończyny. Co za szaleniec przyszedł w taką pogodę do tego domu? Do głowy przychodziła mi tylko jedna opcja.
 Z psem przy boku podążyłam w stronę głównego holu. Bo w tym domu było jeszcze mnóstwo innych holi, w tym korytarze zupełnie bez sensu, kończące się ślepą uliczką. W drodze do frontowych drzwi obmyślałam scenariusz naszej rozmowy. On pewnie będzie tam stał z nachmurzoną miną, dokumentnie obrażony i będzie próbował nakłonić mnie do zmiany poglądów. Potem ja powiem, że to mój wybór, co myślę i nikt nie będzie mną dyrygował. Następnie zmusi mnie do przyznania sobie racji i będziemy tak stali w tym holu, dopóki nie zrobi się całkowicie ciemno. Chociaż tak naprawdę już nic nie widać.
 Kiedy doszłam do drzwi, byłam już właściwie zupełnie pewna jego odpowiedzi. Otworzyłam wejście i wcale nie zdziwiła mnie postać przede mną. Jednakowoż zmuszona byłam zbierać koparę z ziemi. Mokre, potargane brązowe włosy sterczały w każdą możliwą stronę, szare oczy błyszczały w ciemności, cała jego postawa wyrażała skruchę.
- Przepraszam- wypadło z jego ust drżącym, cichym głosem.
- Wejdź- przesunęłam się i zrobiłam mu miejsce w przejściu. Chętnie skorzystał z zaproszenia, chociaż z lekkim zawieszeniem.- Chodź ze mną.
 Poprowadziłam go do kuchni. Panował tam równie okrutny ziąb, co u mnie w pokoju, ale i tak temperatura wyższa była o jakieś dwa-trzy stopnie, niż na dworze. Podeszłam do szafki i wyjęłam z niej szklankę.
- Przepraszam- powtórzył się. Wręczyłam mu przedmiot.- Co mam z tym zrobić?
- Rzuć o ziemię- z wahaniem wykonał moje polecenie, nie bardzo chyba wiedząc po co.
- Rozbiła się, i co teraz?
- Teraz ją przeproś i zobacz, czy się pozbiera.
 Nie patrzył na mnie. Zawiesił wzrok na potłuczonym szkle i wyglądało, jakby miał tak trwać przez następne trzy życia. W kąciku prawego oka zauważyłam kształtującą się powoli łzę, wzbierała do momentu, kiedy osiągnęła apogeum i spłynęła po zaróżowionym policzku chłopaka. Po nie następna i następna i następna. No nie, chyba mi się tutaj nie rozryczysz.
 To co za chwilę zrobił odjęło mi mowę. Cały czerwony objął mnie mocno tak, że nie mogłam się ruszyć w jakikolwiek sposób. Uznałam, że próba ucieczki nic mi nie da i westchnęłam głęboko. Do nozdrzy dostał mi się cudowny zapach. Pachniał deszczem, sobą i jeszcze czymś. Ale nie mogłam zidentyfikować tego "czegoś". Z małą chwilą opóźnienia zauważyłam jak bardzo się trzęsie. Mogło to wynikać z dwóch rzeczy: zimna albo tego przeraźliwego szlochu, którym mnie raczył. Jezu, facet, puść stresa...
- Przepraszam, tak bardzo cię przepraszam, ja... Zachowałem się jak najgorszy burak- burak, bo burak, ale przynajmniej świadomy. Usłyszałam jego płacz pomieszany z chichotem. No tak, jedyny gość na świecie, który potrafi wpaść z buciorami do mojej głowy.
- Dobrze, że rozumiesz- dotąd moje ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, ale nagle poczułam, że powinnam go objąć, jakoś pocieszyć. Więc niepewnie wysunęłam ręce przed siebie i opuszkami palców zbadałam śliską fakturę jego kurtki. Stopniowo moje dłonie coraz śmielej oplatały jego sylwetkę, aż w końcu całkowicie spoczęły na mokrym okryciu. Wtedy on przytulił mnie jeszcze mocniej i resztki powietrza wyleciały z hukiem z moich płuc.
- Wiem, że to może nie jest właściwy moment, ale... Masz może ręcznik?- głos miał przytłumiony przez szalik. Zaśmiałam się cicho i wyplątałam z jego objęć. Oczy miał porządnie zaczerwienione, a policzki podpuchnięte. Czy to możliwe, żebym wcześniej nie zauważyła, że płakał w domu? Cóż, wrażliwy człowiek, trzeba na niego uważać.
- Chodź- skierowałam się na schody po lewej, odruchowo chwyciłam poręcz w kolorze zaśniedziałego złota i zaczęłam wspinać się na górę. Łazienka to nie był najbardziej reprezentacyjny pokój, można by nawet powiedzieć, że unikało się tego pomieszczenia jak najbardziej. Jednak tylko tam były ręczniki. Trzeba zainwestować w pralnię...
 Wanna na nóżkach przypominających pazury, umywalka z niezidentyfikowanym osadem, lustro pokryte "czymś" jak to zgrabnie ujęła moja matka, no i najlepsza część: grzyb wszędzie, gdzie się tylko da. Tak więc, gdy wprowadziłam go do tej pseudo łazienki zaczęłam obserwować jego reakcje. Niestety moje gorące oczekiwania szlag trafił, nie przejął się tym zbytnio. Chwycił po prostu pierwszy lepszy ręcznik, jaki znalazł i wytarł nim mokre włosy. Zawinął sobie turban na głowie, zdjął kurtkę oraz resztę przeszkadzającego ubrania. Następnie odwrócił się do mnie i, jak mi się zdaje, lekko spłonął rumieńcem.
- Umm... Możesz na chwilę...- szare oczy wbiły promień w białe obrzydliwe kafelki. Chwilę zajęło mi zweryfikowanie jego prośby, ale zaraz się zreflektowałam.
- O, tak jasne!- no pewnie, nie każdy ja mi się zdaje lubi się rozbierać przy płci przeciwnej. No chyba, że... Ale to nieważne.
 Opuściłam łazienkę charakterystycznie spłoszona i osunęłam się na podłogę obok drzwi. Luka przydreptał do mnie za chwilę, położył ogromny łeb na moich kolanach. Głaskałam go, delikatnie szarpiąc co dłuższe kosmyki. Mój wzrok utkwił w szarej ścianie pokrytej szlaczkiem wilgoci i rozwijającego się grzyba. Tak w sumie, to ten dom jest niezdrowy. Ale inna sprawa, że nie mamy już mieszkania w Londynie. I teraz to miejsce mam nazywać swoim... Nie,  nawet przez myśl mi to nie przejdzie. Nigdy.
 Drzwi się uchyliły, a moje oczy momentalnie powędrowały do jego twarzy. Szybko się uwinął.
- Tak sobie myślę... Widziałaś może kiedyś latarnie?- wstałam niezgrabnie. Jego głos wykazywał podekscytowanie.
- No jasne, takie małe pudełka ze świeczką w środku- podniosłam brew.
 Na moje wyjaśnienie prychnął.
- Nie takie latarnie. Chodzi mi o te wieże na wybrzeżu- oczy mu lśniły wyjątkowo chłopięcym blaskiem.
- A... To nie- uśmiechnęłam się przepraszająco.
- W takim razie musimy ci je pokazać- chwycił mnie za rękę i pociągnął na schody.
 Zapomniałam o tym, że zachował się jak bałwan, zapomniałam że sama popełniłam błąd, zapomniałam o zapalonych światłach. Leciałam na dół w krótkich szortach, z trzema swetrami na plecach i nie mogłam złapać tchu. Wypadliśmy z domu dosłownie jak rakiety, biegliśmy po domowej drodze z dziką radością, co chwila się wyprzedzając. Luka biegł koło mnie i cicho skamlał, ale nie mogłam zwrócić na to uwagi. Bieganie było taką radością. Gdybym mogła, biegałabym codziennie. Zdaje się, że chyba o czymś zapomniałam... Ale nie wiem o czym.
 Wiatr był ciepły, ale dokuczliwy. Smagał delikatnymi palcami po twarzy i rozwiewał roześmiane włosy. Pęd - jedyna rzecz, która się w tym momencie liczyła.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Rozdział 6 TO i to

- Nie wiem tylko, czy na pewno chcesz się dowiedzieć. W twoich oczach od razu stanę się inna- z przygryzionej wargi zaczęła sączyć się krew, czułam w ustach metaliczny posmak. Przejmowałam się jednak czym innym. Naprawdę aż tak mnie ten chłopak obchodził? Znaliśmy się przecież tylko dwa dni!
- Ja i tak nigdy nie patrzę, co ludzie mówią. Słucham ich myśli- poczułam dotyk delikatnej skóry po zewnętrznej stronie mojej dłoni. Uśmiechnęłam się blado.
- Masz ochotę posłuchać zwierzeń doświadczonej nastolatki?- powiedziałam z wisielczym humorem.
- Podejrzewam, że bardzo chcesz mi to opowiedzieć- wziął moją rękę w swoją, ciepłą i zaczął prowadzić w stronę ogrodu.
 Przez dłuższy czas nic nie mówiłam, a on nie naciskał. Szliśmy po prostu i cieszyliśmy się wiosennym powiewem wiatru. Włosy tańczyły wokół mojej głowy, czerwone nitki rabarbaru. Dom z zewnątrz był zdecydowanie w gorszym stanie niż mój, ale wzbudzały taki sam respekt, ostrzeżenie samo w sobie. Musimy być albo wyjątkowo odważni, albo niezwykle głupi, że tutaj weszliśmy. Ciekawe ile osób uważa to miejsce za przeklęte.
 Ogród był szary. Gdzieniegdzie prześwitywała matowa zieleń w najciemniejszym możliwym odcieniu, ogólnie przygnębiające miejsce. To znaczy, przygnębiające dla normalnych ludzi. Bo na nas chyba działało orzeźwiająco. Musimy być bardziej dziwni, niż sobie to wyobrażam.
 Jake chrząknął.
- To jak, mówisz?- chłodny powiew zaróżowił jeszcze bardziej jego policzki, gdy odwrócił się do mnie zobaczyłam rozszerzające się źrenice.
- Aż tak ci zależy?- moje odbicie w czarnych plamkach było zniekształcone, miałam za dużą głowę i od tego chciało mi się śmiać. Poczułam jak wewnątrz mnie kiełkuje iskierka nadziei. A może jednak...?
- Więc tak...- weszliśmy na żwirową ścieżkę prowadzącą przez park. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się nad rozpoczęciem.- Myślę, że przestałam udawać towarzyską, miłą dziewczynkę gdzieś w wieku pięciu lat. Nigdy nie mogłam dostosować się do środowiska, potrafiłam jedynie zgrywać podobną do reszty. Ale w środku czułam się kompletnie niepotrzebna, inna. Więc zaczęłam gadać do siebie i do różnych przedmiotów, tak dowiedziałam się o moim darze. Gdybyś widział moją minę, kiedy po raz pierwszy usłyszałam ścianę... No nieważne, otoczenie uznało mnie za dziwną i poleciło rodzicom psychologa. To było jak miałam osiem lat. Pierwsza wizyta była koszmarem, zapamiętam ją do końca życia.
 Nie musiałam o niej mówić, on widział moją retrospekcję. Siedzę na żółtej kanapie, moje chude nogi nie sięgają podłogi. Jestem ubrana w drapiącą, obrzydliwie niebieską sukienkę i wszystko bez wyjątku mnie przeraża. Szczególnie monstrualna postać siedząca przy biurku i wpatrująca się we mnie świdrującym spojrzeniem. Wielkie okulary, niczym denka od słoików powiększają znacznie mdłe tęczówki, podkreślają każdą zmarszczkę. Od początku wiedziałam, że nie lubię tej pani, potem szczypnęła mnie boleśnie w policzek i stwierdziłam, że jej nienawidzę.
- Jesteś strasznie blada, dziecko!- podskakuję lekko, kiedy po małym pokoiku roznosi się jej skrzekliwy głos.- Na pewno jesteś wariatką, ale nie bój się! Wyleczymy cię z tego!
 Kiedy ja nie chcę, żeby mnie leczono. Prawie mówię to na głos, jednak powstrzymuje mnie jej spojrzenie. W tamtym momencie zamknęłam się na dobre.
 Powracam do rzeczywistości.
- No i zaczęłam nienawidzić samej siebie. Szukałam ideału przedstawianego w reklamach i filmach, a zamiast tego znajdowałam niedowartościowaną, zakompleksioną dziewczynę. Jak miałam dwanaście lat ktoś podsunął mi dragi, nawet nie pamiętam jego imienia. Mam talent do wymazywania z pamięci różnych wspomnień niewygodnych i wzbudzających wyrzuty sumienia. Dwa-trzy lata mam wyjęte z życiorysu, nienawidzę ich wspominać. Poniżenie przez rówieśników, narkotyki, umartwianie się, kompletny brak zainteresowania ze strony rodziców... Wiesz, to trochę wpływa na psychikę. No i jeszcze moja "choroba". Tak ją nazwał dyrektor. Ale ja nie uważam się ani za wariatkę, ani za narkomankę. Po prostu...
- Dlaczego wzięłaś narkotyki?- wypływa z jego ust.
- Myślę, że chodziło mi o zapomnienie. Brałam głównie odurzające prochy, nic silniejszego. No może od czasu do czasu...
 Zapadła cisza. Kolejny, dziwny przerywnik w naszej rozmowie. Dalej spacerowaliśmy żwirową drogą, trącając co jakiś czas kamyki czubkiem buta. Zaszliśmy już daleko, obejrzałam się za siebie. Czy to... O nie.
- Spójrz!- stanęłam gwałtownie i wskazałam ręką... co?
- Gdzie?- zmrużył oczy, patrząc na wskazany przez mnie punkt.- Nic nie widzę.
- Ja... Musiało mi się wydawać- nie wydawało mi się. Wiem to. Wyraźnie patrzyła na mnie jakaś postać, nie wiem kto to był, ale na pewno nie dozorca.
- Szczerze wątpię, żeby ci się wydawało- spojrzał na mnie szarymi oczami.- Musimy wiać.
- Dlaczego?- zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, niczym mokre zwierzątko.
- Później ci wytłumaczę, a teraz zawracamy i udajemy, że nic się nie stało- usłyszałam go.- Nie denerwuj się, po prostu chodźmy do domu.
- Co się dzieje? Przed czym uciekamy?
 Nie odpowiedział mi. Coś mi tu nie pasuje. Zawróciliśmy.
- Czemu jesteś taka... 
- Dziwna?
- Nie. Niedostępna.
 Zastanowiło mnie jego pytanie. Nasz chód był szybszy niż ostatnio, więc trochę trudno mi było oddychać. Ja niedostępna? Być może. Ale dlaczego?
- Codziennie, gdzieś tam, płaczę cicho w kącie. Czasem z jakiegoś powodu, czasem bez. To chore, ale to ja. Nie chcę mieć przyjaciół, bo przyjaciel to najgorszy wróg. Zna wszystkie twoje sekrety i wykorzystuje je przeciw tobie. 
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo zbyt wiele ludzi w moim życiu kazało mi zmienić poglądy. Kiedyś próbowałam zmieniać się dla innych, ale...
- Nie zmieniaj się tylko po to, żeby ktoś cię polubił. Bądź sobą, a znajdziesz odpowiednich ludzi, którzy pokochają prawdziwą ciebie. 
- Nie wierzę już w to.
 Ucisk wokół mojej ręki zwiększył się.
- Może potrzebujesz czułości?
- Może potrzebuję umrzeć?
 Po mojej odpowiedzi-pytaniu nastąpiła cisza. Nasze ręce się rozłączyły i szliśmy oddzielnie, w większej odległości, niż chwilę wcześniej. Czy to nie jest ciekawe? W jednym momencie ludzie ze sobą rozmawiają o ich życiowych problemach, a w drugim się do siebie nie odzywają. Paranoja.
- Prawda jest taka, że wszyscy cię skrzywdzą. Musisz po prostu odróżnić tych, dla których warto cierpieć. 
 Auć. Zabolało.


wtorek, 8 kwietnia 2014

Rozdział 5 DLACZEGO i dlaczego

 Wnętrze było utrzymane w raźnych kolorach, rzucających się w oczy. Od razu na wstępie, w holu, widać było mnóstwo zdjęć w różnobarwnych ramkach, większość z nich przedstawiała małego chłopca z wielkimi oczyskami, wpatrującego się wprost w obiektyw z otwartą buzią. Brązowe włosy były dłuższe niż teraz, zabrało mu to trochę chłopięcego uroku. Jake co chwila popychał mnie wgłąb domu, chyba krępowały go te zdjęcia. A naprawdę były słodkie. Boże, co się ze mną dzieje?! Dobra, chłopak jest fajny, ale...
- Serio jestem fajny?- nie wiem, kiedy pochylił się do mojego ucha i wyszeptał te słowa. Odskoczyłam jak oparzona.
- Wcale nie, nie wiem o co ci chodzi!- przyspieszyłam, żeby jak najdalej się od niego oddalić.- Co brałeś?
 Skręciłam na chybił trafił w prawą stronę i trafiłam ni z tego, ni z owego na schody. Odwróciłam się i spojrzałam na niego z zapytaniem. Pokazał mi, że droga wolna. Zaczęłam się więc wspinać, sapiąc coraz ciężej.
- Powiem ci, ale obiecaj...
- Że nikomu nie powiem. Nie musisz się martwić, sama kiedyś brałam- nie wiem dlaczego mu to powiedziałam. Słowa wypłynęły dźwięcznie z moich ust, a ja przeklęłam ohydnie w myśli i zaraz przeprosiłam. Jego śmiech niósł się w mojej głowie perlistym deszczem.
- Czyli dobrze nas do siebie dobrali. Prochy?- dotarliśmy na górę, musiałam zaczerpnąć głębszy oddech.
- Prochy, czasem coś mocniejszego. Ale nie pytaj, mam dosyć opowiadania o mojej "ciężkiej przeszłości"- zrobiłam znak przenośni, wywracając oczami.- Dopiero zaczynasz, co?
- Nie, właściwie to nie- zaskoczył mnie odpowiedzią, zmarszczyłam brwi.- Gdzie idziemy?
- Nie wiem, to twój dom- wymamrotałam cicho.- Więc jak z tym?
 Westchnął cicho i skręcił w lewo. Szliśmy do końca korytarza z niebieską tapetą i zieloną wykładziną, po czym wprowadził mnie do jasnego, małego pokoiku. Nieposłane łóżko, plakaty na ścianach, zaśmiecone biurko, wszystkie te chaotyczne elementy składały się na jedną spójną całość. Aż się ciepło człowiekowi na sercu robiło, gdy patrzył na rasowy bajzel.
 Chłopak usiadł na krześle obrotowym stojącym przy biurku i spuścił wzrok na swoje splecione dłonie. Po chwili namysłu usiadłam na łóżku, było ciepłe. Albo niedawno wstał albo brał tutaj.
- To jak?- przerwałam dziwną ciszę. Nie była ani niezręczna ani przyjemna, po prostu dziwna.
- Helena, po kablach. Chyba trochę mało- kciukiem i palcem wskazującym chwycił się za nasadę nosa i siedział tak z zamkniętymi oczami. Wyczuwałam jego zdenerwowanie, było prawie namacalne.
- Wziąłeś za dużo za małej dawki- uniosłam lekko kąciki ust, gdy zobaczyłam jak jego twarz rozjaśnia się w czymś na kształt uśmiechu.
- Tak, życie jest okrutne.
- Życie jest piękne, trzeba tylko brać odpowiednie leki- rzuciłam, a on się zaczął śmiać. Otworzył swoje piękne oczy i spojrzał na mnie z iskierkami błyszczącymi w nich. Czegoś tak pięknego, tak... radosnego, nie widziałam jeszcze nigdy. Był idealny.
- No tak, masz rację- na jego policzkach malował się cukierkowy róż, miałam wielką ochotę ich dotknąć.- A więc przyszłaś tu, żeby się uczyć?
 Skinęłam głową.
- Czyś ty kompletnie zwariowała? W sobotę? I to o takiej porze!- wskazał ręką zegar nad drzwiami, była dopiero ósma trzydzieści.
- Dla twojej informacji: nie mam na razie nic innego do roboty. Po prostu muszę się czymś zająć, to wszystko. Na pewno ci nie przeszkadzam?
- Na pewno, zresztą jakbym gdzieś wychodził, to chybabym nie brał, co?- popatrzył na mnie z wyrzutem.
 Wzruszyłam ramionami i spuściłam wzrok, moje paznokcie stały się nagle bardzo ciekawe. Potarłam palcami usta, zauważyłam ten tik dopiero po jakimś czasie. Wargi miałam suche i spierzchnięte. Potrząsnęłam głową wracając do rzeczywistości.
- Co mówiłeś?- spojrzałam na niego przepraszająco.
- Pytałem, czy chcesz zobaczyć ten Dwór, o którym ci mówiłem- uśmiechnął się łobuzersko.
 Kiwnęłam głową z podekscytowaniem i oboje wstaliśmy, wyszliśmy z pokoju. Zbiegliśmy po schodach szybko i dopadliśmy frontowych drzwi. Z lekkim zniecierpliwieniem czekałam, aż zamknie dom i uśmiechnęłam się, kiedy zostawiliśmy za sobą ogródek. Dwór majaczył przed nami, na razie sprawiał wrażenie małego, ale rósł z każdą chwilą. Jego przytłaczające działanie czuło się z odległości co najmniej dwustu metrów, a dokoła nas rzadki las. Atmosfera gęstniała z każdą sekundą, po jakimś czasie nie byłam do końca pewna, czy na pewno chcę tam iść. Prawda dotarła do mnie przed bramą. Jednak z pustego pragnienia pokazania swojej odwagi nie powiedziałam chłopakowi o swoim lęku.
- Umiesz się wspinać?- zapytał mnie ze światełkami w maleńkich źrenicach.
- Tak, a ty powinieneś mieć coś na rozszerzanie- rzuciłam i chwyciłam za lodowate pręty. Ich chłód kuł w ręce, bolało jakby ktoś wbijał mi w dłonie tysiące małych igiełek. Ale dotarłam na szczyt bramy, przerzuciłam nogi na drugą stronę i mocno się trzymając zeszłam na ziemię. Teraz ja byłam po jednej stronie, a on po drugiej. Uśmiechał się drwiąco z podniesioną brwią. Przekrzywiłam głowę lekko w lewo i zmarszczyłam czoło. Czemu tak się gapi?
- Właśnie jesteś sama po drugiej stronie bramy najbardziej nawiedzonego budynku w tej części Walii- cała krew mi odpłynęła z twarzy. Duchy. To jedna z moich licznych fobii.
 Chłopak przeskoczył na drugą stronę bramy, a ja dalej patrzyłam się w punkt, gdzie przed chwilą błyszczała w uśmiechu jego twarz. Coś do mnie mówił, ale dźwięki nie chciały się przebić przez ciężkie pasmo mojego lęku. Czułam jak powoli narastają we mnie mdłości i zaczyna robić mi się czarno przed oczami. Po co ja tu w ogóle przyłaziłam? Przecież tak dobrze wiem, że mam tą fobię! Poczułam, jak położył mi ciepłą dłoń na ramieniu. Ścisnął lekko, a ja dalej wgapiałam się w coraz ciemniejszy las. W końcu szarpnął mną mocniej i zwrócił na przeciw siebie.
- Co się stało?- źrenice rozszerzyły mu się ze strachu. To zabawne, pomyślałam nie wiadomo czemu.
- Ja... Nic- potrząsnęłam głową i odsunęłam się od niego na metr. Bliższe kontakty z kimkolwiek skutkowały jakąś więzią, a tego za wszelką cenę chciałam uniknąć. "Jakoś tego nie okazujesz", mruknęła zgryźliwie moja podświadomość. Odepchnęłam ją jak najdalej i więcej o tym nie myślałam.
- Na pewno chcesz tam iść? Zrobiłaś się zielona, jak wspomniałem o duchach- jego twarz zdradzała zdenerwowanie.- Boisz się?
- Nie, ja tylko...
- Boisz się. Fasmofobia?- uniósł brew w ironicznym geście. O nie, tego było już za wiele.
- Ja niczego się nie boję!- odpyskowałam. Kłamstwo roku.
- Jasne, zobaczymy- włożył ręce do kieszeni i wzruszył ramionami. Odwrócił się w stronę domu i na luzie zaczął iść spacerowym krokiem na drodze prowadzącej wprost do paszczy lwa. Fasmofobia. Muszę sobie zapamiętać to słowo.
 Z pewnym opóźnieniem ruszyłam za nim, zanim go dogoniłam musiałam zebrać się w sobie. Po głowie chodziły mi potworne obrazy z czasów, kiedy brałam psycho. Czasami były to bardzo przyjemne majaki, ale chwilami... Zmieniały się w krwiożercze bestie. W narkotycznym śnie potrafiłam pociąć się tak, że żyły miałam praktycznie na wierzchu. Lekarze mawiali w takich chwilach, że albo miałam niezwykły talent plastyczno-manualny, albo po prostu niebywałe szczęście. Wierzyłam raczej w okrutne demony, które utrzymywały mnie przy życiu dla swojej uciechy. Boga już dawno przestałam zauważać, stanowił nieistotny element mojej życiowej układanki. Za to Diabeł jak najbardziej był przeze mnie darzony respektem.
 W momencie, gdy zrównałam się z chłopakiem, ten spojrzał na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Miałam wrażenie, że oczy mu lekko posmutniały.
- Czemu myślisz o mnie "chłopak"? Czemu nie myślisz po imieniu?- przygryzł wargę w oczekiwaniu na odpowiedź. Oderwałam wzrok od jego palącego spojrzenia i wbiłam oczy w jeden punkt przed sobą.
- Nie zrozumiesz- w moim głosie zawarta była swego rodzaju rozpacz. Nikt mnie nie rozumiał, no może pies. Pies!- Jezu!
 Odwróciłam się i zobaczyłam Lukę biegnącego za nami. Czyli znalazł dziurę, spryciula jeden. Odetchnęłam z ulgą i przyłożyłam rękę do piersi, gdzie galopowało rozpędzone do granic możliwości serce. Oddychałam głęboko, zaciągając się drogocennym tlenem. Na chwilę zapomniałam o Nim.
- No więc- nie dane mi było długo trwać w błogiej nieświadomości.
- Mówię przecież, że nie zrozumiesz- fuknęłam jak kotka.
- Jesteś tego pewna?- stanął w miejscu. Zatrzymałam się wbrew swojej woli i popatrzyłam mu głęboko w oczy. Niezbita pewność odstąpiła na chwilę, a jej miejsce zajęło poruszenie. A jeśli on zrozumie? Jeżeli to właśnie on ma być tym, który pomoże mi się pozbierać?
 Moje usta same ułożyły się w odpowiedź.
- Nie.

sobota, 5 kwietnia 2014

Rozdział 4 CODZIENNOŚĆ i codzienność

 Sobota. Nie fajnie. Rodzice w domu. Uchyliłam jedną powiekę i zobaczyłam wielką, szarą plamę na suficie. W kształcie mogła nawet przypominać kota. Zacisnęłam mocno oczy i z cichym jękiem przewróciłam się na drugi bok, zabierając ze sobą ciepłą część kołdry. Włosy opadły na moje białe czoło, odgarnęłam je więc zirytowana. Ciekawe która godzina... Wysiliłam się i zerknęłam na zegarek stojący na fioletowej szafce nocnej. Ósma. Ja nie mogę, dlaczego w ogóle przyszło mi do głowy budzić się o takiej dzikiej porze?! Chyba do reszty zwariowałam.
 Wysunęłam jedną nogę poza obręb mego łóżka i wzdrygnęłam się. O temperaturze można powiedzieć, że Eskimosowi trudno by było wytrzymać z zimna. A co dopiero mnie? Jednak po jakimś czasie przemogłam się i wyciągnęłam drugą nogę. Uchuchu... Lodówa. Chwyciłam brzeg kołdry i odkryłam się z rozmachem. Momentalnie moje ciało zwinęło się do pozycji embrionalnej, a skóra pokryła gęsią skórką. Nie miałam na sobie nic prócz krótkich szortów i cienkiego T-shirtu, chłód przenikał wgłąb moich kości. Jednak nie udałoby mi się bez tego wstać szybko z łóżka i wyciągnąć z nierozpakowanego pudła gruby sweter. Był szorstki w dotyku i pozostawiał na gołych ramionach niemiłe poczucie tysiąca mrówek. Ale nic nie przebijało faktu, że ogrzewał w trymiga. Tak więc stałam na środku przeraźliwie zimnego pokoju prawie bez niczego. Starałam się zidentyfikować źródło niskiej temperatury, ale nie mogłam go namierzyć. Okno zamknięte, nawet gdyby coś było nieszczelne, to przecież powiewałaby firanka. Kaloryfery nastawione odpowiednio, nawet podeszłam zobaczyć, czy aby na pewno. Nie, wszystko się zgadza. No cóż, może ciągnie z dołu.
 Wzruszyłam ramionami i podeszłam do wielkiego pudła w rogu pokoju. Znajdowały się tam wszystkie moje ulubione ubrania, czytaj: znoszone i przeprane. Po chwili namysłu wyciągnęłam z niego czarne legginsy, ciemnoniebieską spódniczkę, czerwoną bluzkę z obciętymi rękawami i czarną dżinsową kurteczkę z wysokim kołnierzem. Taki zestaw często towarzyszył mi w szkole, lubiłam jak nauczyciele patrzyli na mnie wtedy, ich oczy mówiły: dlaczego jesteś taka dziwna? Zresztą myśli też nie były jakoś specjalnie przyjemne.
 Wygrzebałam też z samego dna czerwone tenisówki i z takim kokonem zbiegłam na dół. Gdzie ja mogę się teraz podziać? Normalnie wykorzystałabym ten czas na naukę, ale nie wiem gdzie on mieszka... Albo zaraz. Może jednak wiem. Wczoraj kiedy już wychodził wspominał coś, że mieszka w domu koło jakiegoś Dworu. Podobno była to niezła dziura, w której dodatkowo straszy. Fajnie by było zobaczyć, co tam się dzieje. Stoi zdaje się w drugą stronę niż miasteczko. Czemu miałabym marnować czas na szukanie tego chłopaka? Bo chyba przestało mi się podobać uczyć w samotności.
 A jeśli jego nie będzie albo będzie zajęty? Wtedy byłoby to kompletne zmarnowanie czasu. W każdym razie, postanowiłam, warto zaryzykować. W kuchni chwyciłam bułkę maślaną z chlebaka i wybiegłam na dwór. Dziwne. Temperatura na zewnątrz była całkiem wysoka, słońce grzało, a wiatr chyba złapał lenia. Trzeba będzie w takim razie przeprowadzić śledztwo w sprawie mego pokoju.
 Pogryzając bułkę i drapiąc Lukę za uszami, szłam piaskową drogą. Trącanie kamieni było moim ulubionym zajęciem odkąd się wprowadziłam. Patrzyłam jak daleko polecą i próbowałam odnaleźć te, które zapamiętałam jako najładniejsze. Trafił się nawet jeden różowo-niebieski, włożyłam go do kieszeni na szczęście. Pies truchtał z wywieszonym językiem, niczym sztandar łopoczący na wietrze i co jakiś czas trącał mnie w bok, żebym rzuciła większy odłamek. Biegł wtedy po niego, ale nigdy nie znajdował tego, którego rzuciłam. I dobrze, bo nie miałam ochoty bawić się zaślinionym kamieniem.
 Przeszłam przez dziurę w murze i razem z moim przyjacielem powędrowałam dalej poboczem. Chociaż w sumie nie było po co, bo samochody rzadko tędy jeździły, a autobusy tylko w dni powszednie. W zasadzie to jeden autobus. Ale były tego jasne strony, przynajmniej trochę prywatności człowiek miał zapewnione. W tamtym domu, w Londynie, ciągle słychać było trąbienie, obelgi zestresowanych kierowców, czuć było niknący swąd spalin. Tutaj jest zupełnie inaczej, mogłabym lubić to miejsce, gdyby nie panująca wszędzie atmosfera małomiastowości. Można zapytać: co to za atmosfera? Otóż ludzie mówią swoim ustalonym slangiem, czasem nie możesz ich kompletnie rozgryźć, dodatkowo wszyscy się znają i jesteś jedynym wyjątkiem, takim ciekawym okazem. Nie znoszę być traktowana jak zwierzę. Ale kto lubi?
 Dotąd szłam w kierunku przeciwnym niż miasteczko, z czasem zaczął się przede mną wyłaniać zarys czegoś dużego. Poczułam subtelny słony zapach i dopiero w tym momencie skojarzyłam, że mieszkam centralnie nad Morzem Celtyckim. No tak, właśnie w ten sposób działa na ludzi nowe otoczenie: nigdy do końca nie wiesz, gdzie jesteś. Westchnęłam z rozdrażnieniem, a Luka spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie przejmuj się, nie warto- mój głos był zachrypnięty. Jeszcze nic dzisiaj nie mówiłam, myślenie zdecydowanie jest lepsze. Wielu ludzi dyskryminuje tych, którzy mało się odzywają, a wcale niesłusznie. Kreatywne osoby myślą wolniej i mniej się wypowiadają, nie mają potrzeby dzielenia się swoimi spostrzeżeniami.
 Nagle droga się skończyła. I co? Zaczęłam się rozglądać dokoła, szukać jakiejś ścieżki albo coś... Wtem krzaki koło mnie zaszeleściły, a Luka szczeknął triumfalnie. Podążyłam za psem z nadzieją i nie zawiodłam się. W miejscu gdzie ślinił się mój przyjaciel faktycznie wydeptana była dróżka. Wydeptana to w sumie mało powiedziane, tam najzwyczajniej w świecie była droga. Chłopak musiał chodzić tędy wielokrotnie, najpewniej codziennie. Weszłam na ścieżkę i pogłaskałam Lukę po grzbiecie. Ruszyliśmy razem między drzewami i krzewami, potykając się co chwila. Niewprawne nogi nie znały trasy, znajdowały co i rusz wystające korzenie lub inne niespodzianki. Jednak jakoś wyszliśmy z tej dżungli, wprost na podobną, piaskową drogę, jak u mnie za bramą. Ale wtedy nie powiązałam podobieństwa, rozejrzałam się natomiast w poszukiwaniu jego domu. I znowu się nie zawiodłam. Był tam.
 Na oko pół kilometra od wielkiego, opasłego budynku przedstawiającego się w raczej opłakanym stanie, stał niewielka budowla z czerwonym dachem i zielonymi ścianami. Wyglądał wesoło i z takim nastawieniem szło się go zobaczyć. Po krótkiej chwili przerwy z powodu zadyszki ruszyłam znowu, tym razem trochę wolniej. W pewnym momencie prawie nie przewróciłabym się przez małą szyszkę pod butem. Schyliłam się po nią i najmocniej jak potrafiłam rzuciłam do przodu. Luka nie potrzebował zachęty. Po chwili widziałam już tylko jego  ogon przystrojony w długie włosy. Trzeba by było je rozczesać, pomyślałam z niejaką przekorą. Mój pies nienawidził się ze szczotką i godził się z nią tylko w chwilach największego poświęcenia, czytaj: ten pies się nie poświęca.
 Po jakichś dwustu metrach przyszedł mi na myśl budynek, który minęłam. Obróciłam się na pięcie i idąc tyłem obserwowałam stopniowo malejącą budowlę. Musiała kiedyś być piękna i okazała, świadczyły o tym strzeliste wieże, wyblakły niebieski dach, ale przede wszystkim dalej świetnie się trzymająca żelazna brama. Podobna do mojej. Przez ogrodzenie prześwitywał szary ogród, może trochę mniejszy od mojego. Mówiłam to jednak z przybliżeniem, jeszcze nawet nie byłam w moim ogrodzie. Zmrużyłam oczy, gdy zobaczyłam... Nie, to niemożliwe. W jednym z bocznych okien poruszyła się firanka, to na pewno, ale postać? Musiało mi się chyba coś przywidzieć... Albo i nie. No tak! Przecież to ten nawiedzony Dwór. Uch, ze mną naprawdę coś jest nie tak.
 Obróciłam się z powrotem i z dozą pewnej radości stwierdziłam, że znajduję się niecałe sto metrów od jego domu. Resztę drogi pokonałam w większym milczeniu niż dotychczas, rozmyślając na temat jego obecności lub ewentualnego jej braku. Dokoła dom otaczał ładny, drewniany płotek z typowo zakończonymi palikami, pomalowany był na pomarańczowo. Ha, ktoś tu musiał mieć ciekawy gust, najpewniej pani domu. Do niebieskich drzwi prowadziła brukowana kostka z czerwonymi plamkami gdzieniegdzie (zapewne nieplanowana abstrakcja), po obu stronach tej "drogi" wysiana była trawa, a na niej coraz śmielej wystawiały swoje małe główki pierwsze wiosenne kwiaty. Ogólnie wszystko sprawiało wrażenie, jakby chciało być szczęśliwe, ale... Trochę na siłę. Wzruszyłam ramionami po raz kolejny dzisiaj i podeszłam do drzwi. Koło nich przyczepiony był różowy guziczek, uznałam że jest to dzwonek. Nacisnęłam go niepewnie i usłyszałam niosący się po wnętrzu domu tradycyjny dźwięk. Poza tym odpowiedziała mi ogólna cisza. Stałam przed tymi drzwiami nie wiadomo po co, ale nie chciałam odejść. Coś mi nie pozwalało.
 I w tym momencie go usłyszałam. Słaby głos wyłaniający się gdzieś z oddali, niewypowiedziane słowa, które błagały. Błagały, ale o co? Jęk, jęk rozpaczy, przedarł się przez zasłonę myśli i uderzył we mnie, jak grom z jasnego nieba. Aż się cofnęłam krok do tyłu i całkowicie bez władzy w umyśle krzyknęłam cicho. Chwila milczenia. A potem ledwo słyszalne szuranie po drugiej stronie drzwi i dźwięk zamka. Wejście otworzyło się, a ja zobaczyłam jego piękne oczy, prawie bez źrenic. Ziejąca szarość była przytłumiona przez dwa małe, czarne punkciki, które ślepo wpatrywały się w moje zwykłe, niebieskie tęczówki. Patrzyliśmy sobie w oczy, aż w którymś momencie on odwrócił spojrzenie.
- Po co przyszłaś?- zapytał ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt za mną. Po ulotnej sekundzie zacisnął powieki.
- Chciałam się zapytać, czy masz może czas na naukę, ale chyba...
- Nie, nie przeszkadzasz- przewał mi szybko.- Wchodź.
 Przepuścił mnie w drzwiach i tak oto znalazłam się w domu chłopaka, który chyba mi się podobał.

niedziela, 30 marca 2014

Rozdział 3 DOM i dom

 Cyferki wirowały po kartkach jak małe, czarne stworzonka. Głowa mnie już bolała od ciągłego obliczania i omawiania, a ten chłopak gdzieś zniknął. Trzydzieści minut temu poszedł do łazienki i zaginął. Chyba aż się pofatyguję i zobaczę, co takiego wyrabia. Tak szczerze to miałam nadzieję na łatwiejszy materiał, teraz wiem że się przeliczyłam. Ledwo nadążałam z wszystkim, a dopiero skończyliśmy trzecią część przedmiotów ścisłych. Do tego dochodziły najrozmaitsze języki plus przedmioty typu historia. Uch, nienawidzę szkoły.
 Wstałam z wysiedzianej kanapy w mdłe kwiatki i podążyłam w stronę półotwartych drzwi. Wisiał nad nimi fikuśny zegar wskazujący godzinę szóstą. Świecił fosforyzującym blaskiem tak, że litery były delikatnie rozmazane. Wzięłam niepewny oddech i wychyliłam się na drugą stronę pokoju. Nie wiem, czemu tak reagowałam na ten dom, budynek jak każdy inny. Chociaż z drugiej strony, porażał swoim ogromem i przytłaczającym charakterem. Wysunęłam z pokoju najpierw jedną nogę, potem drugą, uważając żeby przypadkiem nie rozchylić drzwi szerzej niż są. Mogłyby wtedy zatrzeszczeć, a w jakiś ciekawy sposób bałam się tego dźwięku w takim ogromnym miejscu. Wyszłam z pomieszczenia, mój głos rozniósł się zdecydowanie za głośno po korytarzu.
- Jake? Gdzie jesteś?- błądziłam wzrokiem po tapecie, nieraz z wyrwanymi kawałkami i prześwitującym drewnem.
 Usłyszałam huk gdzieś nade mną i podskoczyłam w miejscu. Zlał mnie zimny pot i ukłuło zdenerwowanie. Nagle zdałam sobie sprawę, że jestem kompletnie sama i wpadłam w lekką panikę. Zazwyczaj nie zwróciłabym nawet uwagi na ten fakt, ale teraz, w tej atmosferze, zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Poruszałam się z początku niepewnie, ale zaraz zdałam sobie sprawę z szerokiej gamy czających się na mnie potworów i przyspieszyłam kroku. Za chwilę już biegłam. Trafiłam na schody, którymi schodziłam rano i usłyszałam znów huk. Zaczęłam zbiegać ze stopni, obejrzałam się za siebie. Wpadłam na coś. Albo na kogoś.
- Hej, przed czym tak uciekasz?- na jego twarzy malowało się zabawne zdziwienie. Chyba zobaczył na jakim tkwię stopniu zdenerwowania, bo spoważniał.- Coś się stało?
- Nie było cię pół godziny, to się stało!- odsunęłam się najdalej jak mogłam, trzeba dodać iż prawie na nim leżałam. Pachniał bosko, chyba będę musiała się trzasnąć w twarz.
- Poszedłem tylko się napić, trochę zabłądziłem- zmarszczył brwi.- Mogłabyś być ciut milsza.
- Kiedy chcę być miła, najczęściej się zwyczajnie nie odzywam- odburknęłam i znowu podskoczyłam. Huk się powtórzył.
- Co to było?- chłopak popatrzył do góry.
- Nie wiem, jak wyszłam z pokoju, to to się zaczęło- wzruszyłam ramionami i zrozumiałam, że nie chciałabym być w tej chwili sama. W jakimś stopniu byłam mu wdzięczna.
 Przyszło mi coś na myśl, zagwizdałam trzy razy. Jednak moje przypuszczenia były mylne, z dołu doszło nas rytmiczne tupanie. Luka wskakiwał po dwa stopnie, całe schody się trzęsły, gdy dwieście kilo galopowało z wywieszonym jęzorem. Dopadł nas i otarł się swoim wielkim cielskiem o chłopaka. Czy ja jestem zazdrosna?
- No to chodźmy sprawdzić, co to się tak dobija- Jake zaczął iść w kierunku przeciwnego końca długiego korytarza, na którym ulokowane były schody na strych. Widziałam je wcześniej, to znaczy prawie. Były tam małe drzwiczki, a na nich wypisane: strych. Dobra, niech mu będzie, ale ja jego zwłok nie będę ciągała.
 Szłam za chłopakiem i psem, czułam się niepewnie, wszystko mnie zaczęło przerażać. Boże, jak po halucynogenach. Człowiek też wtedy tak reaguje, kiedy jego najgorsze koszmary pojawiają mu się przed nosem. Korytarze w tym domu były za długie, jak na mój gust.
 W końcu dotarliśmy do małych, niskich, niepozornych drzwiczek. Jake nacisnął na żeliwną klamkę, a ta zajęczała z protestem. Musiała być ciężka, bo chłopak z trudem dociągnął ją do końca. Drzwi też ważyły swoje, otwierały się powoli i ze zgrzytem. Gdy ukazały nam swoją wewnętrzną ciemność, chłopak popatrzył na mnie z wyczekiwaniem.
- Co?- zmierzyłam go wampirzym spojrzeniem.
- Panie przodem- uniósł jedną brew i ukłonił się nisko, wskazując gestem wnętrze.
- Nie wkurzaj mnie. Kończą mi się miejsca, gdzie można ukryć ciało- uśmiechnęłam się lekko i chciało mi się śmiać. Z siebie. Kiedy ja ostatnio uśmiechnęłam się bardziej, niż półgębkiem?
 Ale weszłam do środka, obejrzałam się za siebie, czy aby na pewno idą za mną. Stawianie kolejnych kroków było czymś, co zmuszało mnie do nadmiernego wysiłku. Byłam wysportowaną osobą, jednak zdyszałam się. Głupia astma. Schodki (bo były za małe i za wąskie, by je nazwać schodami) ciągnęły się ostro w górę, trzeba było mocno trzymać się zbutwiałej poręczy. Powietrze było gorące i wilgotne, zapach zgniłego drewna drażnił nozdrza. Mało co było widać, tylko zarys kolejnych drzwi na górze. Gdy do nich dotarłam, nacisnęłam kolejną klamkę. Tyle że ta była lekka, łatwo odstąpiła, drzwi również.
 Znalazłam się na strychu. Kroki stawiałam ostrożnie, podłoga niebezpiecznie skrzypiała. Poczekałam aż pojawi się kudłaty stwór i zajmie miejsce przy mnie. Pies przyszedł chwilę po nim. Rozejrzeliśmy się po ciemnym pomieszczeniu, tak w sumie to niewiele było tam widać.
- Gdzieś tu musi być włącznik...- usłyszałam szuranie po ścianie, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to Jake, a nie oślizłe zwierzę.
 Zaraz rozległe pomieszczenie rozjaśniło się za pomocą rozmieszonych wszędzie lamp oliwnych. Dziwne, ciotka przez tyle lat nie zmieniała nic kompletnie w tej ruderze? A może po prostu nie miała czasu? Ale co z kolei może robić grubo ponad stuletnia babcia...
- Kim była dla ciebie Ofelia Hendelhaw?- Jake zapytał gdzieś zza jakichś kartonów.
- Ciotką. To znaczy, wszyscy tak na nią mówią, ale ja wątpię żeby była moją ciotką. Za stara była- założyłam kosmyk włosów za ucho i poszłam przyjrzeć się, co robi.
- Może niekoniecznie była twoją ciotką, ale na przykład twojej mamy- chłopak grzebał w jakimś pudle. Wypadły z niego już różne teczki, papiery i zdjęcia.
- Nie, wiek też się nie zgadza- uklękłam koło niego i sięgnęłam po byle jaką fotografię na podłodze.
 Była nie tyle czarno biała, co brązowa. Widniał na niej dom. TEN dom. Zdjęcie zrobione było od frontu, różniło się trochę od dzisiejszego widoku. Przede wszystkim zieleń była bujniejsza, krzaki były przycięte na jakiś wzór. Teraz mało co przypomina tamtą fotografię. Nawet trawa jest mniej bujna.

- Na co patrzysz?- chłopak odwrócił się do mnie z czymś w ręku i usiadł. Za blisko.
- Na zdjęcie.
- Śmieszne- chwycił brzeg fotografii i przechylił bardziej do siebie.- To serio ten dom?
- Najwyraźniej- starałam się wyrwać mu te zdjęcie, ale trzymał je mocno. Dałam za wygraną i zainteresowałam się papierami, które trzymał w drugiej ręce.
- Co trzymasz?
- Papiery.
- Śmieszne- wyciągnęłam po nie rękę, a wtedy odsunął je do boku.
 Sapnęłam z niezadowoleniem i wstałam. Przeszłam na drugą stronę, a on przerzucił dokumenty do drugiej ręki. Wydęłam usta i postanowiłam podejść go sposobem. Usiadłam na przeciwko i tak długo na niego patrzyłam, aż się na mnie spojrzał. Wtedy powiedziałam do niego w myślach, żeby podał mi te papierzyska. Chyba go nie tknęło, bo się tylko uśmiechnął. Za to mnie wręcz uderzyło, kiedy odpowiedział.
- Wiedziałam!- wykrzyknęłam triumfalnie i wskazałam na niego palcem.
- No ja wiedziałem od początku- przechylił głowę, a jego oczy miały zadziorny wyraz.- W autobusie też wydawałaś się zdziwiona.
- Nie byłam zdziwiona, myślałam że nic nie wiesz o tym- zmrużyłam oczy. Chyba go nie doceniłam, był chytrzejsza osobą niż przypuszczałam.
- Miałem nie wiedzieć, że umiem czytać w myślach? Uznajesz mnie za głupiego?- zrobił tak bardzo zdziwioną minę, że aż parsknęłam śmiechem i kolejny raz się zdziwiłam.
- Nie, wydawało mi się po prostu, że nie wiedziałeś, co zrobiłeś- miał tak bardzo jasne oczy, szare.
- To ty wyglądałaś bardziej na tą niezorientowaną.
 Przyglądaliśmy się sobie nawzajem przez dłuższy czas, do momentu gdy zagrzmiało. Oboje spojrzeliśmy na duże okno za nami, gdzie światło rozbłysło z całą swoją mocą. Rozstroiło mnie to, zdałam sobie sprawę, że siedzę na niestabilnym strychu.
- Jak to się zaraz zawali...- mruknęłam pod nosem i podniosłam się ostrożnie, reagując na każde skrzypnięcie.
- Spokojnie, sprawdziłem zanim weszliśmy dalej. Tutaj gdzie jesteśmy teraz, deski są nowe- chłopak podniósł się z gracją, a mój oddech został na chwilę wstrzymany.
 Jake ruszył w stronę okna, co jakiś czas sprawdzając twardość podłoża. Usiadł na szerokim parapecie i spojrzał za okno. Kolejna błyskawica oświetliła pokój, a wraz z nim twarz chłopaka. Na chwilę korbki w moim umyśle się zatrzymały, a ja pozwoliłam sobie na moment radości. Jego rysy były idealne, szczęka mocno zarysowana, twarz jeszcze chłopięca. Uśmiechał się, miał dołeczek w prawym policzku, miałam ochotę wściubić w niego palec. Oczy z zafascynowaniem śledziły krajobraz za szybą, takie szare tęczówki muszą widzieć wszystko w innych, unikatowych kolorach. Ja mam zwykłe, niebieskie, dawno przestałam uważać je za wyjątkowe. Może i były ładne, ale ja lubiłam sobie wyobrażać, że mam śliczne, zielone oczy.
- Co się tak patrzysz? Mam coś na twarzy?- momentalnie zwróciłam wzrok w inną stronę, a policzki zapiekły mnie w ten szczególny sposób, kiedy jesteś tak bardzo zakłopotany.
- Nie, po prostu za tobą był taki duży pająk- chłopak odwrócił się, a ja dostałam szansę na teatralne westchnienie ulgi. Serio, trochę to pomaga.
- Hmm, nic nie widziałem- zwrócił się znowu w moją stronę.- Chodź, usiądź tutaj. Jest niesamowity widok.
 Poszłam za jego prośbą i ulokowałam się w przeciwnym kącie. Faktycznie, krajobraz wybiegał na tyły domu: wielki ogród z gołymi drzewami, bez trawy, za to z ławkami i całorocznymi krzewami. Kolejny grom rozciął niebo i cały ogród zalśnił w białym blasku. To chyba tam na strychu rozpoczęła się nasza przyjaźń.

sobota, 29 marca 2014

Rozdział 1 JA i ja

 Ból rozniósł się z całą siłą po prawej stronie mojej głowy i obudziłam się. Krzywy uśmiech wykwitł mi na ustach, gdy usłyszałam od mamy, że prawie jesteśmy. Nie omieszkała dodać, iż przespałam całą drogę (a to nie była prawda) i powinnam trochę pochodzić. Przeciągnęłam się w miarę możliwości w ciasnym, zatłoczonym aucie i spojrzałam na skulonego pomiędzy mnóstwem plecaków psa. Pogłaskałam go po dużym nosie i oparłam głowę o zagłówek.
 Umarła ciotka Ofelia. I co mnie to obchodzi? Nawet jej nie znam. Podobno była jakąś tam znaną personą w świecie, ale ona nic mi nie mówi. Za to rodzice ćwierkają o spadku już od trzech miesięcy. Żadnych długów, tylko kasa i dom. Widziałam zdjęcia i moje radosne nastawienie znacznie opadło, stara rudera na zadupiu. Może i duża, w ładnym otoczeniu, ale to dalej zadupie. Do szkoły najszybciej dojadę w pół godziny, zaznaczając iż moi rodzice nie mają zamiaru mnie odwozić. A jeśli miałabym ochotę na poranny spacerek, to spokojnie godzinka z hakiem. Uch... Jestem w polu...
- Kochanie, spójrz! Jesteśmy!- moja matka prawie spadła z siedzenia. Żwir zachrzęścił pod kołami, gdy wjechaliśmy na podjazd. Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam je rękoma. Nawet Luka zapiszczał i zakrył sobie łapami oczy, dużo gadaliśmy o tej przeprowadzce. Tak, gadam z psem. W przeciwieństwie do innych ludzi, ja potrafię czytać w myślach. Słabo, bo słabo, ale potrafię. A psy mają bardzo rozwinięty umysł i ciekawie się z nimi rozmawia. Oczywiście, tylko patrzymy się sobie w oczy, ale to i tak dziwnie wygląda.
 W tym momencie tata się zatrzymał, a mama wyskoczyła z auta, naładowana nową energią. Od dłuższego czasu nie mogła się doczekać Walii. Jakby to było jakieś wyjątkowe miejsce, zwykły punkt na mapie. Ja też postanowiłam wyjść z dusznego auta i rozpięłam się. Luka podniósł łeb i poszedł za mną. Luka jest potężnym berneńczykiem, więc gdy wychodził miał lekkie problemy z przeciśnięciem się przez wąskie drzwi. Kiedy w końcu wylazł, odwróciłam się i o mało co nie dostałam zawału serca. Znajdowałam się jakieś góra pięć centymetrów od nosa kamiennej małpy.


 Prychnęłam śmiechem i pogłaskałam spękaną rzeźbę. Miała chropowatą powierzchnię, znak że przetrwała już niejeden pogodowy kaprys. Luka usiadł koło mnie i przechylił łeb, z zainteresowaniem przyglądając się moim poczynaniom. Jego wielkie, brązowe oczy osadzone głęboko w oczodołach mówiły do mnie: czemu głaszczesz martwą małpę, zamiast mnie? Uśmiechnęłam się do psa w odpowiedzi i gwizdnęłam cicho. Podniósł się natychmiast i pobiegł w stronę otwartej połaci drogi. Włożyłam ręce do kieszeni sfatygowanych dżinsów i podążyłam za nim. Słońce przyjemnie świeciło, a lekki wiaterek odgarniał niesforne kosmyki z twarzy. Starałam się od razu jak najlepiej zapamiętać drogę na przystanek, bo od jutra miałam chodzić do nowej szkoły. Cholera. Widziałam ją z głównej drogi, ogromne skupisko czerwonej cegły, wytwórnia idiotów z górnej półki. Gdyby to ode mnie zależało już dawno uczyłabym się w domu. Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jakie głupstwa potrafią nam wpajać do głowy. Oczywiście nie każdy nauczyciel jest taki sam, niektórzy mogą nawet co nieco wiedzieć. Ale z zasady starałam się unikać wszelkich sytuacji, które zmusiłyby mnie do nadmiernego kontaktu z tak zwanymi "nauczycielami". Cóż, ja się uczyłam w większości sama. Zamierzałam do czegoś dojść w życiu i nie dam się omotać w pracę, jaką mieli moi rodzice po takich znakomitych ocenach. Chyba będę lekarzem... Ale jeszcze do końca nie wiem.
 Ogon Luki to już tylko mały punkt w oddali, więc włożyłam do ust dwa palce i zagwizdałam trzy razy. Pies odwrócił się od razu i zobaczyłam z zadowoleniem, jak z wywalonym jęzorem biegnie do mnie. Ja również wyjęłam ręce z kieszeni i zaczęłam biec tak szybko, jak tylko pozwalały mi na to płuca i astma. Piekielna choroba, jedyna rzecz na świecie oprócz czekolady, która pozwala wydzielać tyle endorfin i jesteś na nią praktycznie uczulony. Niesprawiedliwość świata... Mimo wszystko biegłam i chociaż wypluwałam płuca, to chciałam się drzeć z radości rozchodzącej się po kościach. Dopadłam mojego psa i upadłam na kolana, wprost na szorstki piasek. Czułam, że dostanę po głowie za obtarcia, ale nic mnie to nie obchodzi. Pewnie się zapytają, skąd je mam. Muszę się jeszcze w takim razie trochę powspinać na drzewa i poobdzierać ręce, jeśli chcę im udowodnić, że nie biegałam. Luka polizał mnie po twarzy, a ja odsunęłam się od niego ze śmiechem. Pogłaskałam go po głowie i wstałam, otrzepując się z pyłu. Dopiero zorientowałam się, że mam na sobie spodnie z nogawkami przed kolana i teraz wąska strużka ciemnego płynu spływała mi leniwie po lewej łydce, kręcąc się niezdecydowanie. Przeklęłam cicho pod nosem, ale mimo wszystko Luka to usłyszał i szczeknął delikatnie.
- Dobra, dobra, ty nie bądź taki mądry- rzuciłam pod jego adresem i pochyliłam się w stronę wysokiej trawy nieopodal. Wyrwałam trochę z ziemi i otarłam nią nogę. Nie wyglądało ani trochę lepiej, ale zignorowałam to i jedynie wzruszyłam ramionami. Do wesela się zagoi, a zresztą gdzieś niedaleko był chyba strumień.
 Ruszyłam dalej, a Luka truchtał koło mojego boku. Oddychałam ciężko, wiedział więc że trzeba być przy mnie. Kiedyś gdyby nie on, gdy podał mi inhalator, pewnie nie byłoby mnie tu teraz. Od tamtego czasu zawsze miałam jeden w kieszeni i jeden przymocowany do obroży Luki. Wyjęłam mały aparacik i wzięłam porcję leku. Poprawiło mi się, ale to nigdy do końca nie likwidowało złego samopoczucia. Mimo wszystko bieganie to najpiękniejsza rzecz na świecie.
 Marzec to dziwny miesiąc. Nigdy nie wiadomo, czy to już wiosna, czy jeszcze zima. Teraz akurat panowała szczera wiosna, a wręcz prawie lato. Ale pogoda jest zdradliwa, mimo że miałam krótkie dżinsy, to oprócz tego gruby sweter. Zwisał na mnie, jak worek na kartofle, ale to był mój ulubiony. Powyciągany, zwyczajny, taki jak ja. Wiatr zawiał mocniej i moje rude włosy zatańczyły. Kolejna rzecz, której w sobie nienawidziłam: pieruńsko czerwone włosy, jakby je ktoś zapalił i zamroził płomień. Kojarzyły mi się trochę z rabarbarem, jego też nie lubiłam. Za każdym razem, kiedy mama robiła ciasto z rabarbarem uciekałam z domu, nienawidziłam tego słodko-kwaśnego zapachu.
 Piaskowa droga skończyła się szybko i zza cienkiej tarczy z drzew prześwitywała gładka powierzchnia autostrady. Moje stopy wybijały stały rytm, gdy znalazłam się na początku asfaltowej nawierzchni, jednak pojawił się przede mną mały problem. W miejscu gdzie stałam wyrosła wysoka, żelazna brama, którą rodzice zamknęli zaraz, gdy wjechaliśmy na teren posiadłości. Wypisane na niej było moje nazwisko: Hendelhaw. Nie lubiłam go, zresztą jak wszystkiego innego, co związane było w jakikolwiek sposób z moją rodziną. Wszyscy byli okropni, a ja w szczególności. No cóż, kompleksy górą...
 Oparłam czoło o chłodne pręty i zamknęłam oczy. No to się przeszłam. Kurcze, trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. Wtem ciepły jęzor polizał mnie po twarzy, a ja momentalnie otworzyłam oczy i zaczęłam ocierać się ze śliny. Nagle zamarłam z rękoma przy twarzy. Luka był po drugiej stronie bramy. Przekrzywiłam głowę z uśmiechem i spojrzałam mu w oczy. Pies szczeknął krótko i potruchtał trochę dalej, wzdłuż ogrodzenia. Musiałam ominąć krzaki, trochę mi zajęło zanim dotarłam do dziury w murze. Bo całą posesję otaczał ozdobny mur: wielka, rozlazła konstrukcja, wysoka na trzy metry. Teoretycznie mogłabym się po nim wspiąć na górę, bo miał liczne wgłębienia i odpryski, ale wolałam nie ryzykować upadku tuż przed prezentacją w nowej klasie. Tak więc tylko westchnęłam i przeczołgałam się po miękkiej ściółce. Po drugiej stronie nie wiedząc czemu, czułam się zdecydowanie lepiej. Wzięłam głęboki wdech i poprawiłam spinkę z zielonym kamieniem, która zwisała swobodnie koło mojego prawego ucha. Potem włożyłam znowu ręce do kieszeni i poszłam dalej. Już od początku widziałam mały zarys przystanku autobusowego, więc stwierdziłam, że może wcale nie będzie tak źle. W końcu i tak nie zamierzałam się z nikim kumplować. Tak po prostu było lepiej: przyjaciel to najgorszy wróg. Wie o tobie wszystko i może to wykorzystać. Zbyt wiele osób w moim życiu sprawiło, że powzięłam taką decyzję i nie zamierzałam jej w najbliższym czasie zmieniać. Niektórzy mówią, że sztuką jest wybaczać, ale według mnie sztuką jest ponownie zaufać.
 Luka uderzył łbem w moje biodro. Podrapałam go w okolicach obroży i poleciał dalej przed siebie. Roślinność była zdecydowanie okazalsza poza terenem posiadłości, może tam była jakaś choroba? I to ona wybiła wszystkich ludzi w domu... Oprócz ciotki Ofelii, naturalnie. Ona podobno trzymała się mocno życia, chyba nie chciała iść w zaświaty. Słyszałam, jak rodzice mówili, że miała niepozałatwiane sprawy z wieloma mieszkańcami miasta, a dodatkowo była zamieszana w serię morderstw, które miały miejsce praktycznie wiek temu. Dobrze się baba zaczepiła, zdrowa była, ale wszyscy w domu w Londynie mówili, że ktoś ją załatwił. Jednak zdążyła napisać testament, na rękopisie były ślady krwi. Uch, okropieństwo....
 Doszłam do przystanku i usiadłam na wąskiej, drewnianej ławeczce. Lepiej zapamiętać to miejsce, będę od tego czasu bywała tu niemalże codziennie.


niedziela, 23 marca 2014

Rozdział 2 ON i on

It's just a beast under your bed
In your closet
In your head


 Zapach deszczu unosił się w pokoju niczym wielki ptak, krążył pomiędzy pudłami i zatrzymywał się w szczelinach między poluzowanymi deskami w podłodze. Otwarte okno wpuszczało go chętnie, ponieważ nieznośny odór gnijącego wnętrza był nie do wytrzymania. Delikatna mgła wpływała do pokoju i znikała pod wpływem ciepłego strumienia z nadmuchu. Ciężkie lustro z mosiężnymi zdobieniami po bokach pokazywało moje żałosne odbicie. Grunt, że nie było obowiązkowych mundurków, bo chybabym się zamordowała. Chociaż nie, jednak nie. Przynajmniej zasłaniałby mnie i bronił przed wyśmiewaniem z powodu innego ubrania, niż wszyscy.
 Luka szczeknął cicho. Odwróciłam się w jego stronę i wyjęłam mu z pyska czarny krawat w czerwoną kratę. No tak. Może mundurków nie ma, ale coś musi być. Pogłaskałam mego przyjaciela po kosmatym łbie i zawiązałam sobie na szyi smycz. Bo tak to właśnie postrzegałam: jako maniakalną chęć nakłonienia mnie do słuchania głupszych od siebie. Co wiązało się z życiem na uwięzi, tak jak zwierzę. Niby nas do niczego nie zmuszają, ale jak nie masz wykształcenia to masz zwalone życie. Cholera, czemu moi rodzice nie myślą...
- Szkoła!- usłyszałam gdzieś z jednego z dolnych pięter i zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle gdziekolwiek trafię. Najpierw muszę zejść na dół: kombinacja korytarzy i schodów przypominała w jakiejś części Hogwart (grunt, że schody przynajmniej się nie ruszały i wędrowały, bo wtedy naprawdę bym zginęła). Potem łatwiejsza część, czyli dotarcie do szkoły, z tym problemu nie będzie. Natomiast zostaje jeszcze prezentacja przed, echm, klasą.
 Westchnęłam cicho, usiadłam na łóżku, sprawdziłam jeszcze raz, czy wszystko ze sobą mam. Moim plecakiem był kochany, wyświechtany kawałek materiału, który dawno przestał nawet przypominać torbę szkolną. Rodzice próbowali mi wcisnąć nowy, ale "niechcąco" wpadł do Tamizy. Zresztą jak pięć innych. Potem chyba zrozumieli aluzję i zostawili mnie w spokoju, chociaż niezadowolenie malowało się na ich twarzach bardzo wyraźnie. Jednakowoż nie można wymagać od niektórych ludzi większego zaangażowania w zrozumienie. Byłam bardzo mocno przywiązana do tego plecaka, zanim wzięłam Lukę zdarzało mi się rozmawiać z przedmiotami, a najczęściej odpowiadał mi właśnie plecak. Szafa i piórnik również należeli do rozmownych, no ale prócz ilości liczy się także jakość. Nie miałam co liczyć na ciekawą konwersację z meblem. A na pewno nie z takim pospolitym, bo jeszcze kredens się jakoś nadawał, ale był strasznie zarozumiały... Boże, o czym ja myślę?! Obiecałam sobie, że więcej nie będę roztrząsała tematu rozmów z przedmiotami martwymi i zapomnę o moim zwyrodnieniu w mózgu. Poza tym, mój psychiatra powiedział, że jeśli chcę zapomnieć, to muszę się skupić i zacząć kontakty z rówieśnikami. Cholera.
 Ze skwaszoną miną stwierdziłam, że niczego mi już nie brakuje i mogę iść do... szkoły. Dobra, życie nie jest usłane różami. Wyszłam z pokoju i od razu stanęłam, żeby zamknąć go na klucz. Miałam tam za dużo swoich bardzo prywatnych rzeczy, aby ryzykować wejście któregoś z rodziców. Luka patrzył na mnie wyjątkowo smutnym wzrokiem, ale nie dziwiłam mu się nawet w najmniejszym stopniu. Ja też nie miałabym ochoty siedzieć sama w tym domu przez tyle czasu, nie wiedząc kiedy wróci moja jedyna przyjaciółka. Trzeba będzie załatwić mu dziewczynę.
- No to idziemy- podrapałam psa za uszami i poczłapałam niepewnie do szerokich schodów. Miały ozdobne głowice w kształcie lwiej paszczy, inkrustowane delikatnie złotem. W niektórych miejscach przetarte, to taki niezwykły urok starych rzeczy. Lubiłam wiekowe przedmioty, ale cały ten dom był wiekowy. To trochę za dużo jak na mnie, która się wychowałam w nowoczesnym mieszkaniu z widokiem na ruchliwe miasto. Stary dwór to chyba jednakże nie moje klimaty.
 Zbiegłam z czwartego piętra i wyszłam na rozległy korytarz. Tapeta w wielu miejscach przesiąknięta była wodą i odstawała nieprzyjemnie od ściany. Bliżej nieokreślony wzór wyblakł i przypominał trochę starą gazetę. Gdy Luka szedł, miałam dziwne wrażenie, że się czegoś bardzo boi. Położył uszy i podkulił lekko ogon, nie wróżyło to dobrze. Weszliśmy do jasno oświetlonej kuchni, po czym zamknęłam za sobą drzwi. Luka miał tu swoje legowisko, a ja miałam wyjść tylnymi drzwiami. Wypadały wprost na wielki, szary ogród, mogłam zatem spokojnie przejść tamtędy do bramy. Tym razem miałam ze sobą klucze, więc tylko chwyciłam bluzę wiszącą na oparcie bardzo starego krzesła i wyszłam z domu. Nie pofatygowałam się, aby zamknąć drzwi bo i tak nikt nie będzie się szwendał po tym zapuszczonym polu kamieni.
 Wszystko wokół mnie spowijała gęsta, mleczna mgła. Nie było nic widać, jedynie zarys drogi po której szłam. Trącałam czubkiem butów kamyki i słuchałam jak daleko polecą. Powietrze było zimne, mgła również, nie wiało. Gdy spojrzało się w górę, nie było nawet jednej chmurki, za to szare niebo. Pewnie słońce wyjdzie później. Doszłam do bramy i stanęłam. Luka towarzyszył mi przez całą drogę, a teraz patrzył na mnie z wyczekiwaniem. Ja również na niego spojrzałam i uśmiechnęłam się lekko. Skręciłam w zapuszczony, szary trawnik i przeszłam między gryzącymi gałęziami niskich drzewek, poskręcanych dziwacznie. Może się zaprzyjaźnimy?
 Dotarłam do wyrwy w murze i prześlizgnęłam się na drugą stronę. Luka piszczał i słyszałam jak prosił mnie, żebym została.
- Nie mogę- odpowiedziałam mu smutno i odwróciłam się w stronę drogi. Tutaj mgła była rzadsza i bardziej przezroczysta. Plecak telepał mi się na boku, bluza zwisała z ramienia, a ręce spały w kieszeniach. Wlepiałam tępy wzrok w otoczenie i obojętnie nuciłam sobie w myślach jakąś dawno zapomnianą piosenkę. Przystanek był zimny, a ławka mokra. Sprawdziłam godzinę przyjazdu jeszcze wczoraj i przyszłam dokładnie wtedy, kiedy czerwony autobus pojawił się w polu widzenia, czyli jakieś dziesięć-piętnaście metrów. Kierowca wyglądał na poważnie znudzonego, pasażerowie jeszcze bardziej. Usiadłam na byle jakim miejscu i zaczęłam patrzeć się przez okno, jednak coś mi nie grało. Kierowca nie miał zamiaru ruszać, chociaż nikogo nie było na przystanku. Już miałam mu to zakomunikować, kiedy do środka wpadł zdyszany chłopak. Miał na sobie czarną bluzę, ciemne dżinsy, czarne trampki z pomalowanymi długopisem sznurówkami i był cholernie przystojny.
- Przepraszam, panie Dusse. Dziękuję, że pan poczekał- miał głęboki, cudowny głos. Odnotowałam, że trzeba się trzymać od niego z daleka.
- Drogi chłopcze, nie pierwszy raz na ciebie czekałem- widać było jak na dłoni, że długo się znają i lubią.
 Chłopak przeszedł dalej wgłąb autobusu i spojrzał na mnie. Żeby dać mu znać jak bardzo go olewam, wyciągnęłam słuchawki i iPoda. Włączyłam jakąś metalową piosenkę i twardo wcięłam wzrok w jeden punkt za szybą.
 Instynktownie poczułam, jak siada w tym samym rzędzie, tylko po drugiej stronie i gapi się na mnie. No tak, wszyscy w tym małym miasteczku pewnie znają się jak łyse króliki, muszą jeździć zawsze w tym samym składzie i jakaś nowa na pewno jest ciekawym obiektem. W myślach powiedziałam mu, żeby się odwalił i przeżyłam szok. On mi odpowiedział. Chyba nie do końca świadomie, bo gdy się do niego odwróciłam i spojrzałam bardzo wymownie, to zmarszczył brwi. Hmm. No tak, trzeba jeszcze umieć zauważyć u siebie oznaki nienormalności, a ten chłopak musiał być ośrodkiem dumy i dziewczęcych westchnień. Cóż, takie życie. Niektórzy cieszą się z samotności, inni muszą mieć towarzystwo. Ale to dobrze, przynajmniej świat nie jest ciągle taki sam.
 Starałam się zapamiętać dokładnie trasę, a nie było to trudne. Od domu cały czas jechało się całkowicie prosto nieutwardzoną drogą, a gdy wjechało się do miasta od razu trzeba było skręcić za pocztą. Potem było trochę trudniej: w lewo za szpitalem, mija się aptekę, prosto, po prawej zostawia się pralnię samoobsługową, potem duży sklep spożywczy, w prawo za rogiem, na którym stoi bank i dalej kompletnie prosto. Autobus zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od dużego, czerwonego budynku. Przypominał trochę szkołę muzyczną, a nie liceum, ale zawsze można powyobrażać sobie różne rzeczy. Wstałam ze swojego miejsca dokładnie w tym samym czasie, co ten chłopak. Uśmiechnął się do mnie i pokazał, że mam iść pierwsza. Od tego uśmiechu zawirowało mi w brzuchu, odepchnęłam więc z całej siły wszystkie moje uczucia, nawet te które mówiły mi, że jest zimno. Gdy wyszłam, od razu nasunęłam na głowę kaptur i oddaliłam się możliwie jak najbardziej od tego chłopaka. Upewniłam się, że to jest moja szkoła, gdy spojrzałam na zupełnie niepasującą tabliczkę z napisem "Liceum Ogólne nr 17". Kiedy pociągnęłam za klamkę, okazało się że drzwi są strasznie ciężkie. Ciągnęłam najmocniej jak umiałam, ale drzwi dalej nie ustępowały. Nagle w pewnym momencie zelżały mocno i gdy byłam pewna, że to tylko początek był taki trudny, usłyszałam za sobą głos:
- Nie wiadomo z czego oni je zrobili- podskoczyłam lekko w miejscu i spiorunowałam wzrokiem chłopaka z autobusu. Na jego ustach malował się enigmatyczny uśmiech, a oczy śmiały się z nie wiadomo czego.
 Weszłam czym prędzej do środka i wbiegłam po schodach na górę. Nawet się na niego nie obejrzałam, cholera, był tak blisko. Nie, za dużo razy zostałaś pokopana, moja droga. Przeszłam przez kolejne drzwi, tym razem lekkie, drewniane. Rozejrzałam się i zobaczyłam napis na kolejnym, szklanym wejściu dziesięć metrów ode mnie, z napisem: "Gabinet dyrektora, sekretariat, intendentka". Skierowałam się w tamtą stronę, weszłam do pachnącego skórą przedsionka. Zapukałam do drzwi z napisem "dyrektor" i weszłam do środka. Za biurkiem z ciemnego drewna siedział na oko trzydziestoletni facet i od razu przeszył mnie nieprzyjemnym spojrzeniem. Miałam ochotę spuścić wzrok, ale tego nie zrobiłam.
- Przepraszam, że niepokoję, ale miałam przyjść przed rozpoczęciem lekcji- rzuciłam chłodniejszym tonem, niż bym chciała.
- Oczywiście, nie ma problemu. Proszę, usiądź- pokazał mi krzesło na przeciwko jego biurka, usiadłam z grzeczności.- A zatem panna Hendelhaw. Mogę prosić kartę?
 Wyjęłam grubą tekę i podałam mu. Były tam wszystkie moje dokumenty z poprzednich szkół, ciekawiło mnie czemu nie wziął ich wcześniej. Znowu jakaś niezrozumiała tajemnica dorosłych, a może niedopatrzenie. Dyrektor otworzył "kartę" i zaczął przyglądać się jakimś papierom.
- Doskonałe stopnie- mruknął, skinęłam głową w odpowiedzi.
 Zadzwonił dzwonek na przerwę, rozbudził trochę mój zaspany umysł. W gabinecie pachniało skórą, papierosami i mocną kawą. Paprotki zwisały smętnie z plastikowych doniczek usadowionych nad oknem, cały pokój zatłoczony był przez szafy z dokumentami, niektóre miały kłódki inne nie. Ściany pomalowane były na mdły, żółty kolor, nawet tapeta w moim domu była ciekawsza.
- Pozwolisz że zapytam, jakim cudem miałaś przez wszystkie lata pełną liczbę punktów na testach i najwyższą możliwą średnią, jak zdobyłaś tyle nagród, jak można każdego roku otrzymywać stypendium?- patrzył na mnie palącym wzrokiem, nie podobało mi się to.
- Talent- zmuszam się do nieszczerego uśmiechu, nawet na niego nie patrząc. Zadzwonił drugi dzwonek, odetchnęłam z ulgą w myślach. Nie może mnie tu trzymać wieki.
- Rozumiem, że nie miało to związku z twoją chorobą?- poczułam jak zimna pięść zaciska mi się na szyi. Przełknęłam gulę i naturalnym głosem odpowiedziałam:
- Moja choroba minęła już bardzo dawno temu, nie ma powodu do obaw- kłamstwo roku.- A nawet gdyby powróciła, to gwarantuję, że sama zrezygnowałabym z tej szkoły.
- W takim razie przejdźmy do kolejnej sprawy. W poprzedniej klasie byliście na tych samych tematach co nasza szkoła, tak więc musimy ci przydzielić kogoś, kto nadrobi z tobą materiał i pomoże ci zaaklimatyzować się w nowym środowisku. Wybrałem już, mieszka bardzo blisko ciebie. Po ostatniej lekcji przyjdziecie razem do mojego gabinetu- mężczyzna wstał, więc ja również.- A tymczasem chodźmy cię przedstawić nowej klasie.
 Wyszliśmy z tego przytłaczającego miejsca i podążyliśmy schodami na piętro. Szedł przede mną, a ja zastanawiałam się czy sprawiało mu specjalną przyjemność znęcanie się nad młodszymi. Choroba? Raczej narkomania. To znaczy, trochę majki i od razu wiele szumu... Zresztą wyleczyłam się z tego. Ta, jasne, odpowiedziała mi moja podświadomość. Gdybyś zobaczyła chociaż trochę, gdyby ktoś ci zaproponował, od razu byś się zgodziła, nie ma rady. Jakiś czas temu zepchnęłam część mnie daleko i nie zamierzałam jej wyciągać. Chociaż wizja tego przyjemnego odpływu była taka nęcąca... Nie, wcale nie.
 Szliśmy długim korytarzem, pomalowanym na pseudo wesołe barwy. W końcu dotarliśmy do jaskrawo fioletowych drzwi, jakiś stres mnie chwycił, bo gdy weszłam do klasy w brzuchu mi się zakręciło. Trzydzieści par oczu gapiło się na mnie, jak na ciekawy okaz w zoo. Zresztą tak się czułam.
- Drogie dzieci, to wasza nowa koleżanka. Przyjmijcie ją proszę z otwartymi ramionami- po tych słowach dyrektor wyszedł, zostawiając mnie samą przed cała klasą.
 Przesunęłam wzrokiem po zebranych i nagle serce mi stanęło, po czym zaczęło bić ze zdwojoną siłą. On tam był. I patrzył się na mnie.
- Ekhem, przedstaw się, proszę- dobiegł mnie nieprzyjemny, nosowy głos. Odwróciłam głowę i zobaczyłam nauczycielkę ze skwaszoną miną, nosem niczym kalosz i wzrokiem harpii.
- Jestem Maysilee Hendelhaw- moje nazwisko wywołało lekkie poruszenie w klasie, najwyraźniej ciotka musiała być co najmniej bardzo znaną osobą.- Interesuję się pisarstwem oraz informatyką. Gdzie mogę usiąść?- ostatnie pytanie skierowałam do nauczycielki.
- Pan dyrektor przydzielił ci Jacoba- TEN chłopak się podniósł i przeszył mnie tym samym wzrokiem co wcześniej. Cholera.
 Szybkim krokiem przeszłam przez klasę i zajęłam miejsce przy oknie obok osobnika, który wzbudzał we mnie większe uczucia, niż mój pies. A mało kto to potrafił. Wyjęłam te same podręczniki, które widniały przed "Jacobem" i odsunęłam się od niego możliwie jak najdalej. No cóż, trzeba będzie się szybko sprężyć z nadrabianiem, ale szybciej niż tydzień to marzenie. Musiałabym zawalać całe dnie, żeby wyrobić się w trzy, a tego z kolei nie przeżyłby Luka. Ech, dupa.
- No to zaczynamy...- już nienawidzę tej kobiety.

***

 Ostatni dzwonek przerwał nudne gadanie nauczyciela o tym, jak ważne jest czytanie odpowiedniej lektury i wszyscy zerwali się z krzeseł. Plecak był już dawno spakowany, nie miałam po co wyciągać książek. Facet i tak nie ogarniał, co się dzieje w klasie.
 Poczekałam aż cała hałastra wyleci na korytarz i dopiero wyszłam. Za mną jak cień podążał Jake. Miałam rację, że wzbudza palpitacje wśród dziewcząt. Czyli nie jestem jedyna... Hm, nie zauważyłam żeby się którąkolwiek interesował, więc może jest gejem. Lepiej dla mnie.
- Musimy iść do dyrektora- powiedział do mnie i od razu skręciłam w stronę gabinetu. Boże, jak ja się tak będę zachowywała, to znowu popadnę w ciąg.
 Weszliśmy najpierw do przedsionka, a potem do gabinetu. Wzrok tego mężczyzny mnie przerażał, w sumie to dobrze że był z nim ktoś oprócz mnie.
- Pewnie chcecie wiedzieć po co was wezwałem- nie.- Otóż informuję was, że panna Hendelhaw musi nadrobić określony materiał, jej rodzice zaznaczyli dokładnie, iż z wszystkich przedmiotów, również dodatkowych, musi mieć maksymalną średnią. Panie King, jeśli wyniki nie będą zadowalające, zmienimy pana.
 Zainteresowało mnie jego nazwisko. King? Ciekawe. Aż się normalnie uśmiechnęłam, albo może raczej podniosły mi się kąciki ust.
- Oczywiście, panie dyrektorze- patrzył mu prosto w oczy, jakby jeden rzucał wyzwanie drugiemu, a ten je podejmował. Faceci są dziwni i głupi.
- To wszystko. Dziękuję, możecie wyjść.
 Odwróciłam się i wyszłam bez pożegnania. Skierowałam się wprost do wyjścia, a potem na przystanek. Chłopak towarzyszył mi, ciągle próbując nawiązać jakąkolwiek rozmowę. Testował różne warianty, ale ja zamknęłam się w swoim świecie i powoli zaczynało mnie denerwować, że przerywał mi kolejne rozwinięcia dziesiętne liczby pi.
 Zerknęłam na rozkład jazdy i przeklęłam cicho. Właśnie uciekł mi autobus, co oznaczało, że kolejny przyjedzie za jakieś pół godziny. Fuknęłam i postanowiłam, że pójdę piechcem. Słońce świeciło dosyć mocno,więc zawiązałam bluzę na biodrach i nałożyłam plecak na drugie ramię. Ten przystojny głupek znowu zaczął gadać, ale tym razem zaczęłam słuchać mijanych przedmiotów. Droga mijała jako tako, dopóki nie zaczął mnie pytać o zdanie. Doszliśmy do końca miasta, które kończyło się (albo zaczynało) przy poczcie i już ledwo wytrzymywałam. Jeszcze trzy kilometry. Dwa. Jeden. O, Boże.
- Czemu mnie ignorujesz?- zapytał w pewnym momencie, a ja, naładowana negatywną energią, wybuchnęłam z całą mocą.
- 9 planet, 294 kraje, ponad 7 miliardów ludzi, a ja muszę patrzeć akurat na twój ryj!- wydarłam się na niego i zauważyłam, jak usta rozciągają mu się w pięknym uśmiechu.
- W takim razie szczęściara z ciebie- odpyskował.
 Zacisnęłam pięści i zazgrzytałam zębami, przyspieszyłam kroku. Powoli poznawałam okolicę, drzewa robiły się coraz gęstsze i w końcu zauważyłam przystanek. Teraz moje tempo przypominało bardziej szybki trucht, niż spacer. Płuca zaczynały niedomagać, serce kuło i kolana przestawały słuchać, ale dalej uparcie dążyłam do jak najszybszego powrotu do domu. W końcu, kiedy już pewnie byłam czerwona jak burak, dotarliśmy do żelaznej bramy. Wyciągnęłam klucze z kieszeni dżinsów i zaczęłam już otwierać, kiedy nagle pręty się zatrzęsły i zobaczyłam chłopaka po drugiej stronie ogrodzenia z, a jakże, dumnym uśmiechem na idealnych ustach. Wyszarpnęłam klucze z hukiem i poszłam do wyrwy w murze.
- Zaraz, gdzie ty... O Jezu!- uśmiechnęłam się ponuro i pomyślałam, że Luka musiał się ucieszyć z nowego towarzysza zabawy.- Ej, zrób coś, bo on mnie zaraz zje!
- Mój pies nie jada padliny- przeszłam przez dziurę i zagwizdałam trzy razy.
 Chwilę później pojawił się przy mnie włochaty łeb. Wyszliśmy razem na główną drogę, a zwierz ciągle uparcie patrzył się na chłopaka. Nagle ten zagwizdał trzy razy, tak jak ja, a pies zapiszczał cicho. Nie wiedział, czy może iść i spojrzał na mnie wzrokiem wypełnionym prośbą. Skinęłam w jego stronę ledwo zauważalnie i pies poleciał do niego, machając wesoło ogonem.
- Dobry piesek... jak ma na imię?- pyta się o jego imię? Nie jak się wabi? Potrzebowałam chwili, żeby pozbierać gębę z ziemi.
- Luka- mój głos brzmiał trochę zbyt lodowato. Skarciłam się w myślach, może on jest inny? Nie, nie oszukuj się, podpowiedziała mi podświadomość.
 Doszliśmy do domu, postanowiłam że otworzę frontowe drzwi. Trochę musiałam się z nimi namocować, odrzucając jednocześnie pomoc chłopaka, ale w końcu się udało. Ciemne wnętrze wręcz zapraszało do siebie. Żeby zamknąć się wokół ciebie, wgryźć w duszę i pogrążyć.