sobota, 5 kwietnia 2014

Rozdział 4 CODZIENNOŚĆ i codzienność

 Sobota. Nie fajnie. Rodzice w domu. Uchyliłam jedną powiekę i zobaczyłam wielką, szarą plamę na suficie. W kształcie mogła nawet przypominać kota. Zacisnęłam mocno oczy i z cichym jękiem przewróciłam się na drugi bok, zabierając ze sobą ciepłą część kołdry. Włosy opadły na moje białe czoło, odgarnęłam je więc zirytowana. Ciekawe która godzina... Wysiliłam się i zerknęłam na zegarek stojący na fioletowej szafce nocnej. Ósma. Ja nie mogę, dlaczego w ogóle przyszło mi do głowy budzić się o takiej dzikiej porze?! Chyba do reszty zwariowałam.
 Wysunęłam jedną nogę poza obręb mego łóżka i wzdrygnęłam się. O temperaturze można powiedzieć, że Eskimosowi trudno by było wytrzymać z zimna. A co dopiero mnie? Jednak po jakimś czasie przemogłam się i wyciągnęłam drugą nogę. Uchuchu... Lodówa. Chwyciłam brzeg kołdry i odkryłam się z rozmachem. Momentalnie moje ciało zwinęło się do pozycji embrionalnej, a skóra pokryła gęsią skórką. Nie miałam na sobie nic prócz krótkich szortów i cienkiego T-shirtu, chłód przenikał wgłąb moich kości. Jednak nie udałoby mi się bez tego wstać szybko z łóżka i wyciągnąć z nierozpakowanego pudła gruby sweter. Był szorstki w dotyku i pozostawiał na gołych ramionach niemiłe poczucie tysiąca mrówek. Ale nic nie przebijało faktu, że ogrzewał w trymiga. Tak więc stałam na środku przeraźliwie zimnego pokoju prawie bez niczego. Starałam się zidentyfikować źródło niskiej temperatury, ale nie mogłam go namierzyć. Okno zamknięte, nawet gdyby coś było nieszczelne, to przecież powiewałaby firanka. Kaloryfery nastawione odpowiednio, nawet podeszłam zobaczyć, czy aby na pewno. Nie, wszystko się zgadza. No cóż, może ciągnie z dołu.
 Wzruszyłam ramionami i podeszłam do wielkiego pudła w rogu pokoju. Znajdowały się tam wszystkie moje ulubione ubrania, czytaj: znoszone i przeprane. Po chwili namysłu wyciągnęłam z niego czarne legginsy, ciemnoniebieską spódniczkę, czerwoną bluzkę z obciętymi rękawami i czarną dżinsową kurteczkę z wysokim kołnierzem. Taki zestaw często towarzyszył mi w szkole, lubiłam jak nauczyciele patrzyli na mnie wtedy, ich oczy mówiły: dlaczego jesteś taka dziwna? Zresztą myśli też nie były jakoś specjalnie przyjemne.
 Wygrzebałam też z samego dna czerwone tenisówki i z takim kokonem zbiegłam na dół. Gdzie ja mogę się teraz podziać? Normalnie wykorzystałabym ten czas na naukę, ale nie wiem gdzie on mieszka... Albo zaraz. Może jednak wiem. Wczoraj kiedy już wychodził wspominał coś, że mieszka w domu koło jakiegoś Dworu. Podobno była to niezła dziura, w której dodatkowo straszy. Fajnie by było zobaczyć, co tam się dzieje. Stoi zdaje się w drugą stronę niż miasteczko. Czemu miałabym marnować czas na szukanie tego chłopaka? Bo chyba przestało mi się podobać uczyć w samotności.
 A jeśli jego nie będzie albo będzie zajęty? Wtedy byłoby to kompletne zmarnowanie czasu. W każdym razie, postanowiłam, warto zaryzykować. W kuchni chwyciłam bułkę maślaną z chlebaka i wybiegłam na dwór. Dziwne. Temperatura na zewnątrz była całkiem wysoka, słońce grzało, a wiatr chyba złapał lenia. Trzeba będzie w takim razie przeprowadzić śledztwo w sprawie mego pokoju.
 Pogryzając bułkę i drapiąc Lukę za uszami, szłam piaskową drogą. Trącanie kamieni było moim ulubionym zajęciem odkąd się wprowadziłam. Patrzyłam jak daleko polecą i próbowałam odnaleźć te, które zapamiętałam jako najładniejsze. Trafił się nawet jeden różowo-niebieski, włożyłam go do kieszeni na szczęście. Pies truchtał z wywieszonym językiem, niczym sztandar łopoczący na wietrze i co jakiś czas trącał mnie w bok, żebym rzuciła większy odłamek. Biegł wtedy po niego, ale nigdy nie znajdował tego, którego rzuciłam. I dobrze, bo nie miałam ochoty bawić się zaślinionym kamieniem.
 Przeszłam przez dziurę w murze i razem z moim przyjacielem powędrowałam dalej poboczem. Chociaż w sumie nie było po co, bo samochody rzadko tędy jeździły, a autobusy tylko w dni powszednie. W zasadzie to jeden autobus. Ale były tego jasne strony, przynajmniej trochę prywatności człowiek miał zapewnione. W tamtym domu, w Londynie, ciągle słychać było trąbienie, obelgi zestresowanych kierowców, czuć było niknący swąd spalin. Tutaj jest zupełnie inaczej, mogłabym lubić to miejsce, gdyby nie panująca wszędzie atmosfera małomiastowości. Można zapytać: co to za atmosfera? Otóż ludzie mówią swoim ustalonym slangiem, czasem nie możesz ich kompletnie rozgryźć, dodatkowo wszyscy się znają i jesteś jedynym wyjątkiem, takim ciekawym okazem. Nie znoszę być traktowana jak zwierzę. Ale kto lubi?
 Dotąd szłam w kierunku przeciwnym niż miasteczko, z czasem zaczął się przede mną wyłaniać zarys czegoś dużego. Poczułam subtelny słony zapach i dopiero w tym momencie skojarzyłam, że mieszkam centralnie nad Morzem Celtyckim. No tak, właśnie w ten sposób działa na ludzi nowe otoczenie: nigdy do końca nie wiesz, gdzie jesteś. Westchnęłam z rozdrażnieniem, a Luka spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie przejmuj się, nie warto- mój głos był zachrypnięty. Jeszcze nic dzisiaj nie mówiłam, myślenie zdecydowanie jest lepsze. Wielu ludzi dyskryminuje tych, którzy mało się odzywają, a wcale niesłusznie. Kreatywne osoby myślą wolniej i mniej się wypowiadają, nie mają potrzeby dzielenia się swoimi spostrzeżeniami.
 Nagle droga się skończyła. I co? Zaczęłam się rozglądać dokoła, szukać jakiejś ścieżki albo coś... Wtem krzaki koło mnie zaszeleściły, a Luka szczeknął triumfalnie. Podążyłam za psem z nadzieją i nie zawiodłam się. W miejscu gdzie ślinił się mój przyjaciel faktycznie wydeptana była dróżka. Wydeptana to w sumie mało powiedziane, tam najzwyczajniej w świecie była droga. Chłopak musiał chodzić tędy wielokrotnie, najpewniej codziennie. Weszłam na ścieżkę i pogłaskałam Lukę po grzbiecie. Ruszyliśmy razem między drzewami i krzewami, potykając się co chwila. Niewprawne nogi nie znały trasy, znajdowały co i rusz wystające korzenie lub inne niespodzianki. Jednak jakoś wyszliśmy z tej dżungli, wprost na podobną, piaskową drogę, jak u mnie za bramą. Ale wtedy nie powiązałam podobieństwa, rozejrzałam się natomiast w poszukiwaniu jego domu. I znowu się nie zawiodłam. Był tam.
 Na oko pół kilometra od wielkiego, opasłego budynku przedstawiającego się w raczej opłakanym stanie, stał niewielka budowla z czerwonym dachem i zielonymi ścianami. Wyglądał wesoło i z takim nastawieniem szło się go zobaczyć. Po krótkiej chwili przerwy z powodu zadyszki ruszyłam znowu, tym razem trochę wolniej. W pewnym momencie prawie nie przewróciłabym się przez małą szyszkę pod butem. Schyliłam się po nią i najmocniej jak potrafiłam rzuciłam do przodu. Luka nie potrzebował zachęty. Po chwili widziałam już tylko jego  ogon przystrojony w długie włosy. Trzeba by było je rozczesać, pomyślałam z niejaką przekorą. Mój pies nienawidził się ze szczotką i godził się z nią tylko w chwilach największego poświęcenia, czytaj: ten pies się nie poświęca.
 Po jakichś dwustu metrach przyszedł mi na myśl budynek, który minęłam. Obróciłam się na pięcie i idąc tyłem obserwowałam stopniowo malejącą budowlę. Musiała kiedyś być piękna i okazała, świadczyły o tym strzeliste wieże, wyblakły niebieski dach, ale przede wszystkim dalej świetnie się trzymająca żelazna brama. Podobna do mojej. Przez ogrodzenie prześwitywał szary ogród, może trochę mniejszy od mojego. Mówiłam to jednak z przybliżeniem, jeszcze nawet nie byłam w moim ogrodzie. Zmrużyłam oczy, gdy zobaczyłam... Nie, to niemożliwe. W jednym z bocznych okien poruszyła się firanka, to na pewno, ale postać? Musiało mi się chyba coś przywidzieć... Albo i nie. No tak! Przecież to ten nawiedzony Dwór. Uch, ze mną naprawdę coś jest nie tak.
 Obróciłam się z powrotem i z dozą pewnej radości stwierdziłam, że znajduję się niecałe sto metrów od jego domu. Resztę drogi pokonałam w większym milczeniu niż dotychczas, rozmyślając na temat jego obecności lub ewentualnego jej braku. Dokoła dom otaczał ładny, drewniany płotek z typowo zakończonymi palikami, pomalowany był na pomarańczowo. Ha, ktoś tu musiał mieć ciekawy gust, najpewniej pani domu. Do niebieskich drzwi prowadziła brukowana kostka z czerwonymi plamkami gdzieniegdzie (zapewne nieplanowana abstrakcja), po obu stronach tej "drogi" wysiana była trawa, a na niej coraz śmielej wystawiały swoje małe główki pierwsze wiosenne kwiaty. Ogólnie wszystko sprawiało wrażenie, jakby chciało być szczęśliwe, ale... Trochę na siłę. Wzruszyłam ramionami po raz kolejny dzisiaj i podeszłam do drzwi. Koło nich przyczepiony był różowy guziczek, uznałam że jest to dzwonek. Nacisnęłam go niepewnie i usłyszałam niosący się po wnętrzu domu tradycyjny dźwięk. Poza tym odpowiedziała mi ogólna cisza. Stałam przed tymi drzwiami nie wiadomo po co, ale nie chciałam odejść. Coś mi nie pozwalało.
 I w tym momencie go usłyszałam. Słaby głos wyłaniający się gdzieś z oddali, niewypowiedziane słowa, które błagały. Błagały, ale o co? Jęk, jęk rozpaczy, przedarł się przez zasłonę myśli i uderzył we mnie, jak grom z jasnego nieba. Aż się cofnęłam krok do tyłu i całkowicie bez władzy w umyśle krzyknęłam cicho. Chwila milczenia. A potem ledwo słyszalne szuranie po drugiej stronie drzwi i dźwięk zamka. Wejście otworzyło się, a ja zobaczyłam jego piękne oczy, prawie bez źrenic. Ziejąca szarość była przytłumiona przez dwa małe, czarne punkciki, które ślepo wpatrywały się w moje zwykłe, niebieskie tęczówki. Patrzyliśmy sobie w oczy, aż w którymś momencie on odwrócił spojrzenie.
- Po co przyszłaś?- zapytał ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt za mną. Po ulotnej sekundzie zacisnął powieki.
- Chciałam się zapytać, czy masz może czas na naukę, ale chyba...
- Nie, nie przeszkadzasz- przewał mi szybko.- Wchodź.
 Przepuścił mnie w drzwiach i tak oto znalazłam się w domu chłopaka, który chyba mi się podobał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz