niedziela, 30 marca 2014

Rozdział 3 DOM i dom

 Cyferki wirowały po kartkach jak małe, czarne stworzonka. Głowa mnie już bolała od ciągłego obliczania i omawiania, a ten chłopak gdzieś zniknął. Trzydzieści minut temu poszedł do łazienki i zaginął. Chyba aż się pofatyguję i zobaczę, co takiego wyrabia. Tak szczerze to miałam nadzieję na łatwiejszy materiał, teraz wiem że się przeliczyłam. Ledwo nadążałam z wszystkim, a dopiero skończyliśmy trzecią część przedmiotów ścisłych. Do tego dochodziły najrozmaitsze języki plus przedmioty typu historia. Uch, nienawidzę szkoły.
 Wstałam z wysiedzianej kanapy w mdłe kwiatki i podążyłam w stronę półotwartych drzwi. Wisiał nad nimi fikuśny zegar wskazujący godzinę szóstą. Świecił fosforyzującym blaskiem tak, że litery były delikatnie rozmazane. Wzięłam niepewny oddech i wychyliłam się na drugą stronę pokoju. Nie wiem, czemu tak reagowałam na ten dom, budynek jak każdy inny. Chociaż z drugiej strony, porażał swoim ogromem i przytłaczającym charakterem. Wysunęłam z pokoju najpierw jedną nogę, potem drugą, uważając żeby przypadkiem nie rozchylić drzwi szerzej niż są. Mogłyby wtedy zatrzeszczeć, a w jakiś ciekawy sposób bałam się tego dźwięku w takim ogromnym miejscu. Wyszłam z pomieszczenia, mój głos rozniósł się zdecydowanie za głośno po korytarzu.
- Jake? Gdzie jesteś?- błądziłam wzrokiem po tapecie, nieraz z wyrwanymi kawałkami i prześwitującym drewnem.
 Usłyszałam huk gdzieś nade mną i podskoczyłam w miejscu. Zlał mnie zimny pot i ukłuło zdenerwowanie. Nagle zdałam sobie sprawę, że jestem kompletnie sama i wpadłam w lekką panikę. Zazwyczaj nie zwróciłabym nawet uwagi na ten fakt, ale teraz, w tej atmosferze, zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Poruszałam się z początku niepewnie, ale zaraz zdałam sobie sprawę z szerokiej gamy czających się na mnie potworów i przyspieszyłam kroku. Za chwilę już biegłam. Trafiłam na schody, którymi schodziłam rano i usłyszałam znów huk. Zaczęłam zbiegać ze stopni, obejrzałam się za siebie. Wpadłam na coś. Albo na kogoś.
- Hej, przed czym tak uciekasz?- na jego twarzy malowało się zabawne zdziwienie. Chyba zobaczył na jakim tkwię stopniu zdenerwowania, bo spoważniał.- Coś się stało?
- Nie było cię pół godziny, to się stało!- odsunęłam się najdalej jak mogłam, trzeba dodać iż prawie na nim leżałam. Pachniał bosko, chyba będę musiała się trzasnąć w twarz.
- Poszedłem tylko się napić, trochę zabłądziłem- zmarszczył brwi.- Mogłabyś być ciut milsza.
- Kiedy chcę być miła, najczęściej się zwyczajnie nie odzywam- odburknęłam i znowu podskoczyłam. Huk się powtórzył.
- Co to było?- chłopak popatrzył do góry.
- Nie wiem, jak wyszłam z pokoju, to to się zaczęło- wzruszyłam ramionami i zrozumiałam, że nie chciałabym być w tej chwili sama. W jakimś stopniu byłam mu wdzięczna.
 Przyszło mi coś na myśl, zagwizdałam trzy razy. Jednak moje przypuszczenia były mylne, z dołu doszło nas rytmiczne tupanie. Luka wskakiwał po dwa stopnie, całe schody się trzęsły, gdy dwieście kilo galopowało z wywieszonym jęzorem. Dopadł nas i otarł się swoim wielkim cielskiem o chłopaka. Czy ja jestem zazdrosna?
- No to chodźmy sprawdzić, co to się tak dobija- Jake zaczął iść w kierunku przeciwnego końca długiego korytarza, na którym ulokowane były schody na strych. Widziałam je wcześniej, to znaczy prawie. Były tam małe drzwiczki, a na nich wypisane: strych. Dobra, niech mu będzie, ale ja jego zwłok nie będę ciągała.
 Szłam za chłopakiem i psem, czułam się niepewnie, wszystko mnie zaczęło przerażać. Boże, jak po halucynogenach. Człowiek też wtedy tak reaguje, kiedy jego najgorsze koszmary pojawiają mu się przed nosem. Korytarze w tym domu były za długie, jak na mój gust.
 W końcu dotarliśmy do małych, niskich, niepozornych drzwiczek. Jake nacisnął na żeliwną klamkę, a ta zajęczała z protestem. Musiała być ciężka, bo chłopak z trudem dociągnął ją do końca. Drzwi też ważyły swoje, otwierały się powoli i ze zgrzytem. Gdy ukazały nam swoją wewnętrzną ciemność, chłopak popatrzył na mnie z wyczekiwaniem.
- Co?- zmierzyłam go wampirzym spojrzeniem.
- Panie przodem- uniósł jedną brew i ukłonił się nisko, wskazując gestem wnętrze.
- Nie wkurzaj mnie. Kończą mi się miejsca, gdzie można ukryć ciało- uśmiechnęłam się lekko i chciało mi się śmiać. Z siebie. Kiedy ja ostatnio uśmiechnęłam się bardziej, niż półgębkiem?
 Ale weszłam do środka, obejrzałam się za siebie, czy aby na pewno idą za mną. Stawianie kolejnych kroków było czymś, co zmuszało mnie do nadmiernego wysiłku. Byłam wysportowaną osobą, jednak zdyszałam się. Głupia astma. Schodki (bo były za małe i za wąskie, by je nazwać schodami) ciągnęły się ostro w górę, trzeba było mocno trzymać się zbutwiałej poręczy. Powietrze było gorące i wilgotne, zapach zgniłego drewna drażnił nozdrza. Mało co było widać, tylko zarys kolejnych drzwi na górze. Gdy do nich dotarłam, nacisnęłam kolejną klamkę. Tyle że ta była lekka, łatwo odstąpiła, drzwi również.
 Znalazłam się na strychu. Kroki stawiałam ostrożnie, podłoga niebezpiecznie skrzypiała. Poczekałam aż pojawi się kudłaty stwór i zajmie miejsce przy mnie. Pies przyszedł chwilę po nim. Rozejrzeliśmy się po ciemnym pomieszczeniu, tak w sumie to niewiele było tam widać.
- Gdzieś tu musi być włącznik...- usłyszałam szuranie po ścianie, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to Jake, a nie oślizłe zwierzę.
 Zaraz rozległe pomieszczenie rozjaśniło się za pomocą rozmieszonych wszędzie lamp oliwnych. Dziwne, ciotka przez tyle lat nie zmieniała nic kompletnie w tej ruderze? A może po prostu nie miała czasu? Ale co z kolei może robić grubo ponad stuletnia babcia...
- Kim była dla ciebie Ofelia Hendelhaw?- Jake zapytał gdzieś zza jakichś kartonów.
- Ciotką. To znaczy, wszyscy tak na nią mówią, ale ja wątpię żeby była moją ciotką. Za stara była- założyłam kosmyk włosów za ucho i poszłam przyjrzeć się, co robi.
- Może niekoniecznie była twoją ciotką, ale na przykład twojej mamy- chłopak grzebał w jakimś pudle. Wypadły z niego już różne teczki, papiery i zdjęcia.
- Nie, wiek też się nie zgadza- uklękłam koło niego i sięgnęłam po byle jaką fotografię na podłodze.
 Była nie tyle czarno biała, co brązowa. Widniał na niej dom. TEN dom. Zdjęcie zrobione było od frontu, różniło się trochę od dzisiejszego widoku. Przede wszystkim zieleń była bujniejsza, krzaki były przycięte na jakiś wzór. Teraz mało co przypomina tamtą fotografię. Nawet trawa jest mniej bujna.

- Na co patrzysz?- chłopak odwrócił się do mnie z czymś w ręku i usiadł. Za blisko.
- Na zdjęcie.
- Śmieszne- chwycił brzeg fotografii i przechylił bardziej do siebie.- To serio ten dom?
- Najwyraźniej- starałam się wyrwać mu te zdjęcie, ale trzymał je mocno. Dałam za wygraną i zainteresowałam się papierami, które trzymał w drugiej ręce.
- Co trzymasz?
- Papiery.
- Śmieszne- wyciągnęłam po nie rękę, a wtedy odsunął je do boku.
 Sapnęłam z niezadowoleniem i wstałam. Przeszłam na drugą stronę, a on przerzucił dokumenty do drugiej ręki. Wydęłam usta i postanowiłam podejść go sposobem. Usiadłam na przeciwko i tak długo na niego patrzyłam, aż się na mnie spojrzał. Wtedy powiedziałam do niego w myślach, żeby podał mi te papierzyska. Chyba go nie tknęło, bo się tylko uśmiechnął. Za to mnie wręcz uderzyło, kiedy odpowiedział.
- Wiedziałam!- wykrzyknęłam triumfalnie i wskazałam na niego palcem.
- No ja wiedziałem od początku- przechylił głowę, a jego oczy miały zadziorny wyraz.- W autobusie też wydawałaś się zdziwiona.
- Nie byłam zdziwiona, myślałam że nic nie wiesz o tym- zmrużyłam oczy. Chyba go nie doceniłam, był chytrzejsza osobą niż przypuszczałam.
- Miałem nie wiedzieć, że umiem czytać w myślach? Uznajesz mnie za głupiego?- zrobił tak bardzo zdziwioną minę, że aż parsknęłam śmiechem i kolejny raz się zdziwiłam.
- Nie, wydawało mi się po prostu, że nie wiedziałeś, co zrobiłeś- miał tak bardzo jasne oczy, szare.
- To ty wyglądałaś bardziej na tą niezorientowaną.
 Przyglądaliśmy się sobie nawzajem przez dłuższy czas, do momentu gdy zagrzmiało. Oboje spojrzeliśmy na duże okno za nami, gdzie światło rozbłysło z całą swoją mocą. Rozstroiło mnie to, zdałam sobie sprawę, że siedzę na niestabilnym strychu.
- Jak to się zaraz zawali...- mruknęłam pod nosem i podniosłam się ostrożnie, reagując na każde skrzypnięcie.
- Spokojnie, sprawdziłem zanim weszliśmy dalej. Tutaj gdzie jesteśmy teraz, deski są nowe- chłopak podniósł się z gracją, a mój oddech został na chwilę wstrzymany.
 Jake ruszył w stronę okna, co jakiś czas sprawdzając twardość podłoża. Usiadł na szerokim parapecie i spojrzał za okno. Kolejna błyskawica oświetliła pokój, a wraz z nim twarz chłopaka. Na chwilę korbki w moim umyśle się zatrzymały, a ja pozwoliłam sobie na moment radości. Jego rysy były idealne, szczęka mocno zarysowana, twarz jeszcze chłopięca. Uśmiechał się, miał dołeczek w prawym policzku, miałam ochotę wściubić w niego palec. Oczy z zafascynowaniem śledziły krajobraz za szybą, takie szare tęczówki muszą widzieć wszystko w innych, unikatowych kolorach. Ja mam zwykłe, niebieskie, dawno przestałam uważać je za wyjątkowe. Może i były ładne, ale ja lubiłam sobie wyobrażać, że mam śliczne, zielone oczy.
- Co się tak patrzysz? Mam coś na twarzy?- momentalnie zwróciłam wzrok w inną stronę, a policzki zapiekły mnie w ten szczególny sposób, kiedy jesteś tak bardzo zakłopotany.
- Nie, po prostu za tobą był taki duży pająk- chłopak odwrócił się, a ja dostałam szansę na teatralne westchnienie ulgi. Serio, trochę to pomaga.
- Hmm, nic nie widziałem- zwrócił się znowu w moją stronę.- Chodź, usiądź tutaj. Jest niesamowity widok.
 Poszłam za jego prośbą i ulokowałam się w przeciwnym kącie. Faktycznie, krajobraz wybiegał na tyły domu: wielki ogród z gołymi drzewami, bez trawy, za to z ławkami i całorocznymi krzewami. Kolejny grom rozciął niebo i cały ogród zalśnił w białym blasku. To chyba tam na strychu rozpoczęła się nasza przyjaźń.

sobota, 29 marca 2014

Rozdział 1 JA i ja

 Ból rozniósł się z całą siłą po prawej stronie mojej głowy i obudziłam się. Krzywy uśmiech wykwitł mi na ustach, gdy usłyszałam od mamy, że prawie jesteśmy. Nie omieszkała dodać, iż przespałam całą drogę (a to nie była prawda) i powinnam trochę pochodzić. Przeciągnęłam się w miarę możliwości w ciasnym, zatłoczonym aucie i spojrzałam na skulonego pomiędzy mnóstwem plecaków psa. Pogłaskałam go po dużym nosie i oparłam głowę o zagłówek.
 Umarła ciotka Ofelia. I co mnie to obchodzi? Nawet jej nie znam. Podobno była jakąś tam znaną personą w świecie, ale ona nic mi nie mówi. Za to rodzice ćwierkają o spadku już od trzech miesięcy. Żadnych długów, tylko kasa i dom. Widziałam zdjęcia i moje radosne nastawienie znacznie opadło, stara rudera na zadupiu. Może i duża, w ładnym otoczeniu, ale to dalej zadupie. Do szkoły najszybciej dojadę w pół godziny, zaznaczając iż moi rodzice nie mają zamiaru mnie odwozić. A jeśli miałabym ochotę na poranny spacerek, to spokojnie godzinka z hakiem. Uch... Jestem w polu...
- Kochanie, spójrz! Jesteśmy!- moja matka prawie spadła z siedzenia. Żwir zachrzęścił pod kołami, gdy wjechaliśmy na podjazd. Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam je rękoma. Nawet Luka zapiszczał i zakrył sobie łapami oczy, dużo gadaliśmy o tej przeprowadzce. Tak, gadam z psem. W przeciwieństwie do innych ludzi, ja potrafię czytać w myślach. Słabo, bo słabo, ale potrafię. A psy mają bardzo rozwinięty umysł i ciekawie się z nimi rozmawia. Oczywiście, tylko patrzymy się sobie w oczy, ale to i tak dziwnie wygląda.
 W tym momencie tata się zatrzymał, a mama wyskoczyła z auta, naładowana nową energią. Od dłuższego czasu nie mogła się doczekać Walii. Jakby to było jakieś wyjątkowe miejsce, zwykły punkt na mapie. Ja też postanowiłam wyjść z dusznego auta i rozpięłam się. Luka podniósł łeb i poszedł za mną. Luka jest potężnym berneńczykiem, więc gdy wychodził miał lekkie problemy z przeciśnięciem się przez wąskie drzwi. Kiedy w końcu wylazł, odwróciłam się i o mało co nie dostałam zawału serca. Znajdowałam się jakieś góra pięć centymetrów od nosa kamiennej małpy.


 Prychnęłam śmiechem i pogłaskałam spękaną rzeźbę. Miała chropowatą powierzchnię, znak że przetrwała już niejeden pogodowy kaprys. Luka usiadł koło mnie i przechylił łeb, z zainteresowaniem przyglądając się moim poczynaniom. Jego wielkie, brązowe oczy osadzone głęboko w oczodołach mówiły do mnie: czemu głaszczesz martwą małpę, zamiast mnie? Uśmiechnęłam się do psa w odpowiedzi i gwizdnęłam cicho. Podniósł się natychmiast i pobiegł w stronę otwartej połaci drogi. Włożyłam ręce do kieszeni sfatygowanych dżinsów i podążyłam za nim. Słońce przyjemnie świeciło, a lekki wiaterek odgarniał niesforne kosmyki z twarzy. Starałam się od razu jak najlepiej zapamiętać drogę na przystanek, bo od jutra miałam chodzić do nowej szkoły. Cholera. Widziałam ją z głównej drogi, ogromne skupisko czerwonej cegły, wytwórnia idiotów z górnej półki. Gdyby to ode mnie zależało już dawno uczyłabym się w domu. Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jakie głupstwa potrafią nam wpajać do głowy. Oczywiście nie każdy nauczyciel jest taki sam, niektórzy mogą nawet co nieco wiedzieć. Ale z zasady starałam się unikać wszelkich sytuacji, które zmusiłyby mnie do nadmiernego kontaktu z tak zwanymi "nauczycielami". Cóż, ja się uczyłam w większości sama. Zamierzałam do czegoś dojść w życiu i nie dam się omotać w pracę, jaką mieli moi rodzice po takich znakomitych ocenach. Chyba będę lekarzem... Ale jeszcze do końca nie wiem.
 Ogon Luki to już tylko mały punkt w oddali, więc włożyłam do ust dwa palce i zagwizdałam trzy razy. Pies odwrócił się od razu i zobaczyłam z zadowoleniem, jak z wywalonym jęzorem biegnie do mnie. Ja również wyjęłam ręce z kieszeni i zaczęłam biec tak szybko, jak tylko pozwalały mi na to płuca i astma. Piekielna choroba, jedyna rzecz na świecie oprócz czekolady, która pozwala wydzielać tyle endorfin i jesteś na nią praktycznie uczulony. Niesprawiedliwość świata... Mimo wszystko biegłam i chociaż wypluwałam płuca, to chciałam się drzeć z radości rozchodzącej się po kościach. Dopadłam mojego psa i upadłam na kolana, wprost na szorstki piasek. Czułam, że dostanę po głowie za obtarcia, ale nic mnie to nie obchodzi. Pewnie się zapytają, skąd je mam. Muszę się jeszcze w takim razie trochę powspinać na drzewa i poobdzierać ręce, jeśli chcę im udowodnić, że nie biegałam. Luka polizał mnie po twarzy, a ja odsunęłam się od niego ze śmiechem. Pogłaskałam go po głowie i wstałam, otrzepując się z pyłu. Dopiero zorientowałam się, że mam na sobie spodnie z nogawkami przed kolana i teraz wąska strużka ciemnego płynu spływała mi leniwie po lewej łydce, kręcąc się niezdecydowanie. Przeklęłam cicho pod nosem, ale mimo wszystko Luka to usłyszał i szczeknął delikatnie.
- Dobra, dobra, ty nie bądź taki mądry- rzuciłam pod jego adresem i pochyliłam się w stronę wysokiej trawy nieopodal. Wyrwałam trochę z ziemi i otarłam nią nogę. Nie wyglądało ani trochę lepiej, ale zignorowałam to i jedynie wzruszyłam ramionami. Do wesela się zagoi, a zresztą gdzieś niedaleko był chyba strumień.
 Ruszyłam dalej, a Luka truchtał koło mojego boku. Oddychałam ciężko, wiedział więc że trzeba być przy mnie. Kiedyś gdyby nie on, gdy podał mi inhalator, pewnie nie byłoby mnie tu teraz. Od tamtego czasu zawsze miałam jeden w kieszeni i jeden przymocowany do obroży Luki. Wyjęłam mały aparacik i wzięłam porcję leku. Poprawiło mi się, ale to nigdy do końca nie likwidowało złego samopoczucia. Mimo wszystko bieganie to najpiękniejsza rzecz na świecie.
 Marzec to dziwny miesiąc. Nigdy nie wiadomo, czy to już wiosna, czy jeszcze zima. Teraz akurat panowała szczera wiosna, a wręcz prawie lato. Ale pogoda jest zdradliwa, mimo że miałam krótkie dżinsy, to oprócz tego gruby sweter. Zwisał na mnie, jak worek na kartofle, ale to był mój ulubiony. Powyciągany, zwyczajny, taki jak ja. Wiatr zawiał mocniej i moje rude włosy zatańczyły. Kolejna rzecz, której w sobie nienawidziłam: pieruńsko czerwone włosy, jakby je ktoś zapalił i zamroził płomień. Kojarzyły mi się trochę z rabarbarem, jego też nie lubiłam. Za każdym razem, kiedy mama robiła ciasto z rabarbarem uciekałam z domu, nienawidziłam tego słodko-kwaśnego zapachu.
 Piaskowa droga skończyła się szybko i zza cienkiej tarczy z drzew prześwitywała gładka powierzchnia autostrady. Moje stopy wybijały stały rytm, gdy znalazłam się na początku asfaltowej nawierzchni, jednak pojawił się przede mną mały problem. W miejscu gdzie stałam wyrosła wysoka, żelazna brama, którą rodzice zamknęli zaraz, gdy wjechaliśmy na teren posiadłości. Wypisane na niej było moje nazwisko: Hendelhaw. Nie lubiłam go, zresztą jak wszystkiego innego, co związane było w jakikolwiek sposób z moją rodziną. Wszyscy byli okropni, a ja w szczególności. No cóż, kompleksy górą...
 Oparłam czoło o chłodne pręty i zamknęłam oczy. No to się przeszłam. Kurcze, trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. Wtem ciepły jęzor polizał mnie po twarzy, a ja momentalnie otworzyłam oczy i zaczęłam ocierać się ze śliny. Nagle zamarłam z rękoma przy twarzy. Luka był po drugiej stronie bramy. Przekrzywiłam głowę z uśmiechem i spojrzałam mu w oczy. Pies szczeknął krótko i potruchtał trochę dalej, wzdłuż ogrodzenia. Musiałam ominąć krzaki, trochę mi zajęło zanim dotarłam do dziury w murze. Bo całą posesję otaczał ozdobny mur: wielka, rozlazła konstrukcja, wysoka na trzy metry. Teoretycznie mogłabym się po nim wspiąć na górę, bo miał liczne wgłębienia i odpryski, ale wolałam nie ryzykować upadku tuż przed prezentacją w nowej klasie. Tak więc tylko westchnęłam i przeczołgałam się po miękkiej ściółce. Po drugiej stronie nie wiedząc czemu, czułam się zdecydowanie lepiej. Wzięłam głęboki wdech i poprawiłam spinkę z zielonym kamieniem, która zwisała swobodnie koło mojego prawego ucha. Potem włożyłam znowu ręce do kieszeni i poszłam dalej. Już od początku widziałam mały zarys przystanku autobusowego, więc stwierdziłam, że może wcale nie będzie tak źle. W końcu i tak nie zamierzałam się z nikim kumplować. Tak po prostu było lepiej: przyjaciel to najgorszy wróg. Wie o tobie wszystko i może to wykorzystać. Zbyt wiele osób w moim życiu sprawiło, że powzięłam taką decyzję i nie zamierzałam jej w najbliższym czasie zmieniać. Niektórzy mówią, że sztuką jest wybaczać, ale według mnie sztuką jest ponownie zaufać.
 Luka uderzył łbem w moje biodro. Podrapałam go w okolicach obroży i poleciał dalej przed siebie. Roślinność była zdecydowanie okazalsza poza terenem posiadłości, może tam była jakaś choroba? I to ona wybiła wszystkich ludzi w domu... Oprócz ciotki Ofelii, naturalnie. Ona podobno trzymała się mocno życia, chyba nie chciała iść w zaświaty. Słyszałam, jak rodzice mówili, że miała niepozałatwiane sprawy z wieloma mieszkańcami miasta, a dodatkowo była zamieszana w serię morderstw, które miały miejsce praktycznie wiek temu. Dobrze się baba zaczepiła, zdrowa była, ale wszyscy w domu w Londynie mówili, że ktoś ją załatwił. Jednak zdążyła napisać testament, na rękopisie były ślady krwi. Uch, okropieństwo....
 Doszłam do przystanku i usiadłam na wąskiej, drewnianej ławeczce. Lepiej zapamiętać to miejsce, będę od tego czasu bywała tu niemalże codziennie.


niedziela, 23 marca 2014

Rozdział 2 ON i on

It's just a beast under your bed
In your closet
In your head


 Zapach deszczu unosił się w pokoju niczym wielki ptak, krążył pomiędzy pudłami i zatrzymywał się w szczelinach między poluzowanymi deskami w podłodze. Otwarte okno wpuszczało go chętnie, ponieważ nieznośny odór gnijącego wnętrza był nie do wytrzymania. Delikatna mgła wpływała do pokoju i znikała pod wpływem ciepłego strumienia z nadmuchu. Ciężkie lustro z mosiężnymi zdobieniami po bokach pokazywało moje żałosne odbicie. Grunt, że nie było obowiązkowych mundurków, bo chybabym się zamordowała. Chociaż nie, jednak nie. Przynajmniej zasłaniałby mnie i bronił przed wyśmiewaniem z powodu innego ubrania, niż wszyscy.
 Luka szczeknął cicho. Odwróciłam się w jego stronę i wyjęłam mu z pyska czarny krawat w czerwoną kratę. No tak. Może mundurków nie ma, ale coś musi być. Pogłaskałam mego przyjaciela po kosmatym łbie i zawiązałam sobie na szyi smycz. Bo tak to właśnie postrzegałam: jako maniakalną chęć nakłonienia mnie do słuchania głupszych od siebie. Co wiązało się z życiem na uwięzi, tak jak zwierzę. Niby nas do niczego nie zmuszają, ale jak nie masz wykształcenia to masz zwalone życie. Cholera, czemu moi rodzice nie myślą...
- Szkoła!- usłyszałam gdzieś z jednego z dolnych pięter i zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle gdziekolwiek trafię. Najpierw muszę zejść na dół: kombinacja korytarzy i schodów przypominała w jakiejś części Hogwart (grunt, że schody przynajmniej się nie ruszały i wędrowały, bo wtedy naprawdę bym zginęła). Potem łatwiejsza część, czyli dotarcie do szkoły, z tym problemu nie będzie. Natomiast zostaje jeszcze prezentacja przed, echm, klasą.
 Westchnęłam cicho, usiadłam na łóżku, sprawdziłam jeszcze raz, czy wszystko ze sobą mam. Moim plecakiem był kochany, wyświechtany kawałek materiału, który dawno przestał nawet przypominać torbę szkolną. Rodzice próbowali mi wcisnąć nowy, ale "niechcąco" wpadł do Tamizy. Zresztą jak pięć innych. Potem chyba zrozumieli aluzję i zostawili mnie w spokoju, chociaż niezadowolenie malowało się na ich twarzach bardzo wyraźnie. Jednakowoż nie można wymagać od niektórych ludzi większego zaangażowania w zrozumienie. Byłam bardzo mocno przywiązana do tego plecaka, zanim wzięłam Lukę zdarzało mi się rozmawiać z przedmiotami, a najczęściej odpowiadał mi właśnie plecak. Szafa i piórnik również należeli do rozmownych, no ale prócz ilości liczy się także jakość. Nie miałam co liczyć na ciekawą konwersację z meblem. A na pewno nie z takim pospolitym, bo jeszcze kredens się jakoś nadawał, ale był strasznie zarozumiały... Boże, o czym ja myślę?! Obiecałam sobie, że więcej nie będę roztrząsała tematu rozmów z przedmiotami martwymi i zapomnę o moim zwyrodnieniu w mózgu. Poza tym, mój psychiatra powiedział, że jeśli chcę zapomnieć, to muszę się skupić i zacząć kontakty z rówieśnikami. Cholera.
 Ze skwaszoną miną stwierdziłam, że niczego mi już nie brakuje i mogę iść do... szkoły. Dobra, życie nie jest usłane różami. Wyszłam z pokoju i od razu stanęłam, żeby zamknąć go na klucz. Miałam tam za dużo swoich bardzo prywatnych rzeczy, aby ryzykować wejście któregoś z rodziców. Luka patrzył na mnie wyjątkowo smutnym wzrokiem, ale nie dziwiłam mu się nawet w najmniejszym stopniu. Ja też nie miałabym ochoty siedzieć sama w tym domu przez tyle czasu, nie wiedząc kiedy wróci moja jedyna przyjaciółka. Trzeba będzie załatwić mu dziewczynę.
- No to idziemy- podrapałam psa za uszami i poczłapałam niepewnie do szerokich schodów. Miały ozdobne głowice w kształcie lwiej paszczy, inkrustowane delikatnie złotem. W niektórych miejscach przetarte, to taki niezwykły urok starych rzeczy. Lubiłam wiekowe przedmioty, ale cały ten dom był wiekowy. To trochę za dużo jak na mnie, która się wychowałam w nowoczesnym mieszkaniu z widokiem na ruchliwe miasto. Stary dwór to chyba jednakże nie moje klimaty.
 Zbiegłam z czwartego piętra i wyszłam na rozległy korytarz. Tapeta w wielu miejscach przesiąknięta była wodą i odstawała nieprzyjemnie od ściany. Bliżej nieokreślony wzór wyblakł i przypominał trochę starą gazetę. Gdy Luka szedł, miałam dziwne wrażenie, że się czegoś bardzo boi. Położył uszy i podkulił lekko ogon, nie wróżyło to dobrze. Weszliśmy do jasno oświetlonej kuchni, po czym zamknęłam za sobą drzwi. Luka miał tu swoje legowisko, a ja miałam wyjść tylnymi drzwiami. Wypadały wprost na wielki, szary ogród, mogłam zatem spokojnie przejść tamtędy do bramy. Tym razem miałam ze sobą klucze, więc tylko chwyciłam bluzę wiszącą na oparcie bardzo starego krzesła i wyszłam z domu. Nie pofatygowałam się, aby zamknąć drzwi bo i tak nikt nie będzie się szwendał po tym zapuszczonym polu kamieni.
 Wszystko wokół mnie spowijała gęsta, mleczna mgła. Nie było nic widać, jedynie zarys drogi po której szłam. Trącałam czubkiem butów kamyki i słuchałam jak daleko polecą. Powietrze było zimne, mgła również, nie wiało. Gdy spojrzało się w górę, nie było nawet jednej chmurki, za to szare niebo. Pewnie słońce wyjdzie później. Doszłam do bramy i stanęłam. Luka towarzyszył mi przez całą drogę, a teraz patrzył na mnie z wyczekiwaniem. Ja również na niego spojrzałam i uśmiechnęłam się lekko. Skręciłam w zapuszczony, szary trawnik i przeszłam między gryzącymi gałęziami niskich drzewek, poskręcanych dziwacznie. Może się zaprzyjaźnimy?
 Dotarłam do wyrwy w murze i prześlizgnęłam się na drugą stronę. Luka piszczał i słyszałam jak prosił mnie, żebym została.
- Nie mogę- odpowiedziałam mu smutno i odwróciłam się w stronę drogi. Tutaj mgła była rzadsza i bardziej przezroczysta. Plecak telepał mi się na boku, bluza zwisała z ramienia, a ręce spały w kieszeniach. Wlepiałam tępy wzrok w otoczenie i obojętnie nuciłam sobie w myślach jakąś dawno zapomnianą piosenkę. Przystanek był zimny, a ławka mokra. Sprawdziłam godzinę przyjazdu jeszcze wczoraj i przyszłam dokładnie wtedy, kiedy czerwony autobus pojawił się w polu widzenia, czyli jakieś dziesięć-piętnaście metrów. Kierowca wyglądał na poważnie znudzonego, pasażerowie jeszcze bardziej. Usiadłam na byle jakim miejscu i zaczęłam patrzeć się przez okno, jednak coś mi nie grało. Kierowca nie miał zamiaru ruszać, chociaż nikogo nie było na przystanku. Już miałam mu to zakomunikować, kiedy do środka wpadł zdyszany chłopak. Miał na sobie czarną bluzę, ciemne dżinsy, czarne trampki z pomalowanymi długopisem sznurówkami i był cholernie przystojny.
- Przepraszam, panie Dusse. Dziękuję, że pan poczekał- miał głęboki, cudowny głos. Odnotowałam, że trzeba się trzymać od niego z daleka.
- Drogi chłopcze, nie pierwszy raz na ciebie czekałem- widać było jak na dłoni, że długo się znają i lubią.
 Chłopak przeszedł dalej wgłąb autobusu i spojrzał na mnie. Żeby dać mu znać jak bardzo go olewam, wyciągnęłam słuchawki i iPoda. Włączyłam jakąś metalową piosenkę i twardo wcięłam wzrok w jeden punkt za szybą.
 Instynktownie poczułam, jak siada w tym samym rzędzie, tylko po drugiej stronie i gapi się na mnie. No tak, wszyscy w tym małym miasteczku pewnie znają się jak łyse króliki, muszą jeździć zawsze w tym samym składzie i jakaś nowa na pewno jest ciekawym obiektem. W myślach powiedziałam mu, żeby się odwalił i przeżyłam szok. On mi odpowiedział. Chyba nie do końca świadomie, bo gdy się do niego odwróciłam i spojrzałam bardzo wymownie, to zmarszczył brwi. Hmm. No tak, trzeba jeszcze umieć zauważyć u siebie oznaki nienormalności, a ten chłopak musiał być ośrodkiem dumy i dziewczęcych westchnień. Cóż, takie życie. Niektórzy cieszą się z samotności, inni muszą mieć towarzystwo. Ale to dobrze, przynajmniej świat nie jest ciągle taki sam.
 Starałam się zapamiętać dokładnie trasę, a nie było to trudne. Od domu cały czas jechało się całkowicie prosto nieutwardzoną drogą, a gdy wjechało się do miasta od razu trzeba było skręcić za pocztą. Potem było trochę trudniej: w lewo za szpitalem, mija się aptekę, prosto, po prawej zostawia się pralnię samoobsługową, potem duży sklep spożywczy, w prawo za rogiem, na którym stoi bank i dalej kompletnie prosto. Autobus zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od dużego, czerwonego budynku. Przypominał trochę szkołę muzyczną, a nie liceum, ale zawsze można powyobrażać sobie różne rzeczy. Wstałam ze swojego miejsca dokładnie w tym samym czasie, co ten chłopak. Uśmiechnął się do mnie i pokazał, że mam iść pierwsza. Od tego uśmiechu zawirowało mi w brzuchu, odepchnęłam więc z całej siły wszystkie moje uczucia, nawet te które mówiły mi, że jest zimno. Gdy wyszłam, od razu nasunęłam na głowę kaptur i oddaliłam się możliwie jak najbardziej od tego chłopaka. Upewniłam się, że to jest moja szkoła, gdy spojrzałam na zupełnie niepasującą tabliczkę z napisem "Liceum Ogólne nr 17". Kiedy pociągnęłam za klamkę, okazało się że drzwi są strasznie ciężkie. Ciągnęłam najmocniej jak umiałam, ale drzwi dalej nie ustępowały. Nagle w pewnym momencie zelżały mocno i gdy byłam pewna, że to tylko początek był taki trudny, usłyszałam za sobą głos:
- Nie wiadomo z czego oni je zrobili- podskoczyłam lekko w miejscu i spiorunowałam wzrokiem chłopaka z autobusu. Na jego ustach malował się enigmatyczny uśmiech, a oczy śmiały się z nie wiadomo czego.
 Weszłam czym prędzej do środka i wbiegłam po schodach na górę. Nawet się na niego nie obejrzałam, cholera, był tak blisko. Nie, za dużo razy zostałaś pokopana, moja droga. Przeszłam przez kolejne drzwi, tym razem lekkie, drewniane. Rozejrzałam się i zobaczyłam napis na kolejnym, szklanym wejściu dziesięć metrów ode mnie, z napisem: "Gabinet dyrektora, sekretariat, intendentka". Skierowałam się w tamtą stronę, weszłam do pachnącego skórą przedsionka. Zapukałam do drzwi z napisem "dyrektor" i weszłam do środka. Za biurkiem z ciemnego drewna siedział na oko trzydziestoletni facet i od razu przeszył mnie nieprzyjemnym spojrzeniem. Miałam ochotę spuścić wzrok, ale tego nie zrobiłam.
- Przepraszam, że niepokoję, ale miałam przyjść przed rozpoczęciem lekcji- rzuciłam chłodniejszym tonem, niż bym chciała.
- Oczywiście, nie ma problemu. Proszę, usiądź- pokazał mi krzesło na przeciwko jego biurka, usiadłam z grzeczności.- A zatem panna Hendelhaw. Mogę prosić kartę?
 Wyjęłam grubą tekę i podałam mu. Były tam wszystkie moje dokumenty z poprzednich szkół, ciekawiło mnie czemu nie wziął ich wcześniej. Znowu jakaś niezrozumiała tajemnica dorosłych, a może niedopatrzenie. Dyrektor otworzył "kartę" i zaczął przyglądać się jakimś papierom.
- Doskonałe stopnie- mruknął, skinęłam głową w odpowiedzi.
 Zadzwonił dzwonek na przerwę, rozbudził trochę mój zaspany umysł. W gabinecie pachniało skórą, papierosami i mocną kawą. Paprotki zwisały smętnie z plastikowych doniczek usadowionych nad oknem, cały pokój zatłoczony był przez szafy z dokumentami, niektóre miały kłódki inne nie. Ściany pomalowane były na mdły, żółty kolor, nawet tapeta w moim domu była ciekawsza.
- Pozwolisz że zapytam, jakim cudem miałaś przez wszystkie lata pełną liczbę punktów na testach i najwyższą możliwą średnią, jak zdobyłaś tyle nagród, jak można każdego roku otrzymywać stypendium?- patrzył na mnie palącym wzrokiem, nie podobało mi się to.
- Talent- zmuszam się do nieszczerego uśmiechu, nawet na niego nie patrząc. Zadzwonił drugi dzwonek, odetchnęłam z ulgą w myślach. Nie może mnie tu trzymać wieki.
- Rozumiem, że nie miało to związku z twoją chorobą?- poczułam jak zimna pięść zaciska mi się na szyi. Przełknęłam gulę i naturalnym głosem odpowiedziałam:
- Moja choroba minęła już bardzo dawno temu, nie ma powodu do obaw- kłamstwo roku.- A nawet gdyby powróciła, to gwarantuję, że sama zrezygnowałabym z tej szkoły.
- W takim razie przejdźmy do kolejnej sprawy. W poprzedniej klasie byliście na tych samych tematach co nasza szkoła, tak więc musimy ci przydzielić kogoś, kto nadrobi z tobą materiał i pomoże ci zaaklimatyzować się w nowym środowisku. Wybrałem już, mieszka bardzo blisko ciebie. Po ostatniej lekcji przyjdziecie razem do mojego gabinetu- mężczyzna wstał, więc ja również.- A tymczasem chodźmy cię przedstawić nowej klasie.
 Wyszliśmy z tego przytłaczającego miejsca i podążyliśmy schodami na piętro. Szedł przede mną, a ja zastanawiałam się czy sprawiało mu specjalną przyjemność znęcanie się nad młodszymi. Choroba? Raczej narkomania. To znaczy, trochę majki i od razu wiele szumu... Zresztą wyleczyłam się z tego. Ta, jasne, odpowiedziała mi moja podświadomość. Gdybyś zobaczyła chociaż trochę, gdyby ktoś ci zaproponował, od razu byś się zgodziła, nie ma rady. Jakiś czas temu zepchnęłam część mnie daleko i nie zamierzałam jej wyciągać. Chociaż wizja tego przyjemnego odpływu była taka nęcąca... Nie, wcale nie.
 Szliśmy długim korytarzem, pomalowanym na pseudo wesołe barwy. W końcu dotarliśmy do jaskrawo fioletowych drzwi, jakiś stres mnie chwycił, bo gdy weszłam do klasy w brzuchu mi się zakręciło. Trzydzieści par oczu gapiło się na mnie, jak na ciekawy okaz w zoo. Zresztą tak się czułam.
- Drogie dzieci, to wasza nowa koleżanka. Przyjmijcie ją proszę z otwartymi ramionami- po tych słowach dyrektor wyszedł, zostawiając mnie samą przed cała klasą.
 Przesunęłam wzrokiem po zebranych i nagle serce mi stanęło, po czym zaczęło bić ze zdwojoną siłą. On tam był. I patrzył się na mnie.
- Ekhem, przedstaw się, proszę- dobiegł mnie nieprzyjemny, nosowy głos. Odwróciłam głowę i zobaczyłam nauczycielkę ze skwaszoną miną, nosem niczym kalosz i wzrokiem harpii.
- Jestem Maysilee Hendelhaw- moje nazwisko wywołało lekkie poruszenie w klasie, najwyraźniej ciotka musiała być co najmniej bardzo znaną osobą.- Interesuję się pisarstwem oraz informatyką. Gdzie mogę usiąść?- ostatnie pytanie skierowałam do nauczycielki.
- Pan dyrektor przydzielił ci Jacoba- TEN chłopak się podniósł i przeszył mnie tym samym wzrokiem co wcześniej. Cholera.
 Szybkim krokiem przeszłam przez klasę i zajęłam miejsce przy oknie obok osobnika, który wzbudzał we mnie większe uczucia, niż mój pies. A mało kto to potrafił. Wyjęłam te same podręczniki, które widniały przed "Jacobem" i odsunęłam się od niego możliwie jak najdalej. No cóż, trzeba będzie się szybko sprężyć z nadrabianiem, ale szybciej niż tydzień to marzenie. Musiałabym zawalać całe dnie, żeby wyrobić się w trzy, a tego z kolei nie przeżyłby Luka. Ech, dupa.
- No to zaczynamy...- już nienawidzę tej kobiety.

***

 Ostatni dzwonek przerwał nudne gadanie nauczyciela o tym, jak ważne jest czytanie odpowiedniej lektury i wszyscy zerwali się z krzeseł. Plecak był już dawno spakowany, nie miałam po co wyciągać książek. Facet i tak nie ogarniał, co się dzieje w klasie.
 Poczekałam aż cała hałastra wyleci na korytarz i dopiero wyszłam. Za mną jak cień podążał Jake. Miałam rację, że wzbudza palpitacje wśród dziewcząt. Czyli nie jestem jedyna... Hm, nie zauważyłam żeby się którąkolwiek interesował, więc może jest gejem. Lepiej dla mnie.
- Musimy iść do dyrektora- powiedział do mnie i od razu skręciłam w stronę gabinetu. Boże, jak ja się tak będę zachowywała, to znowu popadnę w ciąg.
 Weszliśmy najpierw do przedsionka, a potem do gabinetu. Wzrok tego mężczyzny mnie przerażał, w sumie to dobrze że był z nim ktoś oprócz mnie.
- Pewnie chcecie wiedzieć po co was wezwałem- nie.- Otóż informuję was, że panna Hendelhaw musi nadrobić określony materiał, jej rodzice zaznaczyli dokładnie, iż z wszystkich przedmiotów, również dodatkowych, musi mieć maksymalną średnią. Panie King, jeśli wyniki nie będą zadowalające, zmienimy pana.
 Zainteresowało mnie jego nazwisko. King? Ciekawe. Aż się normalnie uśmiechnęłam, albo może raczej podniosły mi się kąciki ust.
- Oczywiście, panie dyrektorze- patrzył mu prosto w oczy, jakby jeden rzucał wyzwanie drugiemu, a ten je podejmował. Faceci są dziwni i głupi.
- To wszystko. Dziękuję, możecie wyjść.
 Odwróciłam się i wyszłam bez pożegnania. Skierowałam się wprost do wyjścia, a potem na przystanek. Chłopak towarzyszył mi, ciągle próbując nawiązać jakąkolwiek rozmowę. Testował różne warianty, ale ja zamknęłam się w swoim świecie i powoli zaczynało mnie denerwować, że przerywał mi kolejne rozwinięcia dziesiętne liczby pi.
 Zerknęłam na rozkład jazdy i przeklęłam cicho. Właśnie uciekł mi autobus, co oznaczało, że kolejny przyjedzie za jakieś pół godziny. Fuknęłam i postanowiłam, że pójdę piechcem. Słońce świeciło dosyć mocno,więc zawiązałam bluzę na biodrach i nałożyłam plecak na drugie ramię. Ten przystojny głupek znowu zaczął gadać, ale tym razem zaczęłam słuchać mijanych przedmiotów. Droga mijała jako tako, dopóki nie zaczął mnie pytać o zdanie. Doszliśmy do końca miasta, które kończyło się (albo zaczynało) przy poczcie i już ledwo wytrzymywałam. Jeszcze trzy kilometry. Dwa. Jeden. O, Boże.
- Czemu mnie ignorujesz?- zapytał w pewnym momencie, a ja, naładowana negatywną energią, wybuchnęłam z całą mocą.
- 9 planet, 294 kraje, ponad 7 miliardów ludzi, a ja muszę patrzeć akurat na twój ryj!- wydarłam się na niego i zauważyłam, jak usta rozciągają mu się w pięknym uśmiechu.
- W takim razie szczęściara z ciebie- odpyskował.
 Zacisnęłam pięści i zazgrzytałam zębami, przyspieszyłam kroku. Powoli poznawałam okolicę, drzewa robiły się coraz gęstsze i w końcu zauważyłam przystanek. Teraz moje tempo przypominało bardziej szybki trucht, niż spacer. Płuca zaczynały niedomagać, serce kuło i kolana przestawały słuchać, ale dalej uparcie dążyłam do jak najszybszego powrotu do domu. W końcu, kiedy już pewnie byłam czerwona jak burak, dotarliśmy do żelaznej bramy. Wyciągnęłam klucze z kieszeni dżinsów i zaczęłam już otwierać, kiedy nagle pręty się zatrzęsły i zobaczyłam chłopaka po drugiej stronie ogrodzenia z, a jakże, dumnym uśmiechem na idealnych ustach. Wyszarpnęłam klucze z hukiem i poszłam do wyrwy w murze.
- Zaraz, gdzie ty... O Jezu!- uśmiechnęłam się ponuro i pomyślałam, że Luka musiał się ucieszyć z nowego towarzysza zabawy.- Ej, zrób coś, bo on mnie zaraz zje!
- Mój pies nie jada padliny- przeszłam przez dziurę i zagwizdałam trzy razy.
 Chwilę później pojawił się przy mnie włochaty łeb. Wyszliśmy razem na główną drogę, a zwierz ciągle uparcie patrzył się na chłopaka. Nagle ten zagwizdał trzy razy, tak jak ja, a pies zapiszczał cicho. Nie wiedział, czy może iść i spojrzał na mnie wzrokiem wypełnionym prośbą. Skinęłam w jego stronę ledwo zauważalnie i pies poleciał do niego, machając wesoło ogonem.
- Dobry piesek... jak ma na imię?- pyta się o jego imię? Nie jak się wabi? Potrzebowałam chwili, żeby pozbierać gębę z ziemi.
- Luka- mój głos brzmiał trochę zbyt lodowato. Skarciłam się w myślach, może on jest inny? Nie, nie oszukuj się, podpowiedziała mi podświadomość.
 Doszliśmy do domu, postanowiłam że otworzę frontowe drzwi. Trochę musiałam się z nimi namocować, odrzucając jednocześnie pomoc chłopaka, ale w końcu się udało. Ciemne wnętrze wręcz zapraszało do siebie. Żeby zamknąć się wokół ciebie, wgryźć w duszę i pogrążyć.

wtorek, 18 marca 2014

Prolog

 Rzęsisty deszcz omiatał skromny skwer. Krzaki pokryte chorobą i drzewa z mnóstwem pustych gniazd wiły się dookoła okrągłego, wybrukowanego pola. Skromny wcale nie oznaczał mały: wręcz przeciwnie. Skromne było jedynie zazielenienie, nie licząc ogromnej ilości bluszczu porastającej potężny dwór. Zimne kamienie połyskiwały w dużej mierze od deszczu, ale także od grzyba, który pożerał ściany i wślizgiwał się przez szczeliny do wnętrza, niczym zakaźna choroba.
 Dwie ciemne postaci stały przez żelazną bramą z napisem głoszącym wszystkim, iż w tym miejscu mieszkają Hendelhawowie. Poskręcane litery wiły się jak węże dokoła czarnych prętów i urywały nagle, jakby je przeciąć mieczem. Jedna z postaci spojrzała w niebo zasnute kłębowiskiem burych chmur. Kotłowały się jedna na drugiej, tak samo jak emocje tajemniczego jegomościa. Ani jedno, ani drugie się do siebie nie odzywało; nie można było z całą pewnością stwierdzić, czy to kobiety czy mężczyźni. Ciemne płaszcze owijały ich sylwetki, tworząc z nich bezkształtne kokony. W jednej chwili z ciemności przed nimi wyłonił się cień. Na początku była to tylko niejasna masa, tak samo jak ludzie stojący przed bramą, ale po chwili wszystko przerodziło się w kształt powozu. Czarne rumaki słychać było niewyraźnie: uczono je ciszy i spokoju. Te wybrano na tą okazję, ponieważ były najinteligentniejsze. Oczywiście nie miały tradycyjnych podków, tylko zrobione ze specjalnie spreparowanego surowca nakładki na kopyta. Hałas był ostatnią rzeczą, której trzeba tym ludziom.
 Piorun uderzył w pobliskie drzewo, które zajęło się ogniem, oświetlając tym samym twarze ludzi. Pierwsza była kobieta, to ona patrzyła w niebo. Surowe rysy twarzy zdradzały niezłomność i upór, a niepokojąco wytrzeszczone oczy i złowrogi uśmiech mówiły, że nareszcie przyszło to, na co z tak wielkim opóźnieniem czekała. Drugi, mężczyzna: muliste oczy i obojętny wyraz twarzy były jasnym dowodem na znudzenie owej osobistości. Widać było jak na dłoni, kto robił to wiele razy, a kto pierwszy. Kobieta, właściwie dziewczyna, mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Jasne włosy, które wypadły z nieudanego uczesania, miotały się po całej twarzy, niebieskie tęczówki sprawiały jakby śledziły każdą kroplę spadającą z nieba. Rozbiegane spojrzenie było jedną z jej największych wad, dawała po sobie łatwo znać, że jest zdenerwowana. Jednakowoż zdenerwowanie nie wyklucza podekscytowania.
 Powóz podjechał blisko, konie były ogromne. Czarna sierść była cała mokre, zwierzęta drżały z przenikliwego zimna. Mężczyzna podszedł bliżej i pogłaskał jednego z czterech wierzchowców.
- Archibaldzie, nie dbasz o nie tak, jak cię prosiłem- jego głos, choć cichy, przeniknął głęboko do serca woźnicy. Wiedział co to oznacza: był niezadowolony.
 Natychmiast zszedł z siedzenia i poszedł na tyły powozu. Wyciągnął cztery ciężkie okrycia i sapiąc narzucił je po kolei na zwierzęta. Ułożył dokładnie, wtedy dopiero odważył się spojrzeć na człowieka, który tak szczodrze mu płacił. Pieniądze były jedyną rzeczą, która go trzymała przy tych dziwnych, przerażających ludziach. Inaczej nie mógłby utrzymać rodziny w takich warunkach, jakich sobie życzą.
- Panie, wszystko gotowe- biedny człowiek ledwo mógł patrzeć na chlebodawcę.
- To dobrze, pojedź zatem do Dworu i ogłoś radosną nowinę. Zjawimy się niedługo- po tych słowach odwrócił się i odszedł w stronę domu. Dziewczyna zorientowała się, że musi wracać i syknęła z niezadowoleniem. Woźnicy rozszerzyły się gwałtownie źrenice. Wiedział do czego jest zdolna, a nie chciał jechać do Dworu bez oka czy ręki.
 Ukłonił się szybko i nisko, po czym wsiadł na wóz i pogonił konie. Gdy odjechał od miejsca trzy kilometry, odetchnął z ulgą i rozsiadł się wygodniej na swym miejscu. Tymczasem kobieta fukając z bezsilnej wściekłości wróciła do domu. Tuż przed drzwiami stanęła i szepnęła do siebie:
- Już ja mu pokażę...
 Po czym wśliznęła się do środka.

niedziela, 16 marca 2014

Wstęp

 To mój drugi blog. Tamten prowadziłam przede wszystkim dla fanów 1D, ten nie będzie o nich. Postaram się o duży kontrast, tak, żeby mogli go czytać nawet hejterzy (oczywiście, jeśli się taki ktoś znajdzie). Generalnie życzę miłej lektury i głębokich przeżyć :D

PS. Blog może się rozwijać powoli, więc proszę się nie zniechęcać ;)