wtorek, 18 marca 2014

Prolog

 Rzęsisty deszcz omiatał skromny skwer. Krzaki pokryte chorobą i drzewa z mnóstwem pustych gniazd wiły się dookoła okrągłego, wybrukowanego pola. Skromny wcale nie oznaczał mały: wręcz przeciwnie. Skromne było jedynie zazielenienie, nie licząc ogromnej ilości bluszczu porastającej potężny dwór. Zimne kamienie połyskiwały w dużej mierze od deszczu, ale także od grzyba, który pożerał ściany i wślizgiwał się przez szczeliny do wnętrza, niczym zakaźna choroba.
 Dwie ciemne postaci stały przez żelazną bramą z napisem głoszącym wszystkim, iż w tym miejscu mieszkają Hendelhawowie. Poskręcane litery wiły się jak węże dokoła czarnych prętów i urywały nagle, jakby je przeciąć mieczem. Jedna z postaci spojrzała w niebo zasnute kłębowiskiem burych chmur. Kotłowały się jedna na drugiej, tak samo jak emocje tajemniczego jegomościa. Ani jedno, ani drugie się do siebie nie odzywało; nie można było z całą pewnością stwierdzić, czy to kobiety czy mężczyźni. Ciemne płaszcze owijały ich sylwetki, tworząc z nich bezkształtne kokony. W jednej chwili z ciemności przed nimi wyłonił się cień. Na początku była to tylko niejasna masa, tak samo jak ludzie stojący przed bramą, ale po chwili wszystko przerodziło się w kształt powozu. Czarne rumaki słychać było niewyraźnie: uczono je ciszy i spokoju. Te wybrano na tą okazję, ponieważ były najinteligentniejsze. Oczywiście nie miały tradycyjnych podków, tylko zrobione ze specjalnie spreparowanego surowca nakładki na kopyta. Hałas był ostatnią rzeczą, której trzeba tym ludziom.
 Piorun uderzył w pobliskie drzewo, które zajęło się ogniem, oświetlając tym samym twarze ludzi. Pierwsza była kobieta, to ona patrzyła w niebo. Surowe rysy twarzy zdradzały niezłomność i upór, a niepokojąco wytrzeszczone oczy i złowrogi uśmiech mówiły, że nareszcie przyszło to, na co z tak wielkim opóźnieniem czekała. Drugi, mężczyzna: muliste oczy i obojętny wyraz twarzy były jasnym dowodem na znudzenie owej osobistości. Widać było jak na dłoni, kto robił to wiele razy, a kto pierwszy. Kobieta, właściwie dziewczyna, mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Jasne włosy, które wypadły z nieudanego uczesania, miotały się po całej twarzy, niebieskie tęczówki sprawiały jakby śledziły każdą kroplę spadającą z nieba. Rozbiegane spojrzenie było jedną z jej największych wad, dawała po sobie łatwo znać, że jest zdenerwowana. Jednakowoż zdenerwowanie nie wyklucza podekscytowania.
 Powóz podjechał blisko, konie były ogromne. Czarna sierść była cała mokre, zwierzęta drżały z przenikliwego zimna. Mężczyzna podszedł bliżej i pogłaskał jednego z czterech wierzchowców.
- Archibaldzie, nie dbasz o nie tak, jak cię prosiłem- jego głos, choć cichy, przeniknął głęboko do serca woźnicy. Wiedział co to oznacza: był niezadowolony.
 Natychmiast zszedł z siedzenia i poszedł na tyły powozu. Wyciągnął cztery ciężkie okrycia i sapiąc narzucił je po kolei na zwierzęta. Ułożył dokładnie, wtedy dopiero odważył się spojrzeć na człowieka, który tak szczodrze mu płacił. Pieniądze były jedyną rzeczą, która go trzymała przy tych dziwnych, przerażających ludziach. Inaczej nie mógłby utrzymać rodziny w takich warunkach, jakich sobie życzą.
- Panie, wszystko gotowe- biedny człowiek ledwo mógł patrzeć na chlebodawcę.
- To dobrze, pojedź zatem do Dworu i ogłoś radosną nowinę. Zjawimy się niedługo- po tych słowach odwrócił się i odszedł w stronę domu. Dziewczyna zorientowała się, że musi wracać i syknęła z niezadowoleniem. Woźnicy rozszerzyły się gwałtownie źrenice. Wiedział do czego jest zdolna, a nie chciał jechać do Dworu bez oka czy ręki.
 Ukłonił się szybko i nisko, po czym wsiadł na wóz i pogonił konie. Gdy odjechał od miejsca trzy kilometry, odetchnął z ulgą i rozsiadł się wygodniej na swym miejscu. Tymczasem kobieta fukając z bezsilnej wściekłości wróciła do domu. Tuż przed drzwiami stanęła i szepnęła do siebie:
- Już ja mu pokażę...
 Po czym wśliznęła się do środka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz