piątek, 20 czerwca 2014

Rozdział 10 TA opowieść

 W tle cicho szumiało "Walking on sunshine", ale wcale nie czułam się tak, jakbym chodziła po świetle słońca. Bardziej tak, jak gdybym kuliła się gdzieś cicho w cieniu spękanych starością drzew i chłonęła całą sobą wszystko, co dzisiaj najgorsze. W sumie jest to ciekawe zjawisko, ponieważ gdy się rano obudziłam miałam wrażenie, że dzień będzie piękny. Naiwna, głupia ja. Zaufałam przeczuciu i co? I jak zwykle. Nic, tylko zbieranie resztek dumy z dna. Tak, dno i dziesięć metrów mułu. To doskonale opisuje moje położenie. Ale co się stało? Bo chyba mi wypadło. Ach!
 To ona. Ona zepsuła mój dzień. Jak ona ma na imię... Chyba Anna. Tak, zdaje się, że tak wabi się to stworzę. Krótkie, mysie blond włosy zaczesywała opaską z głupawą kokardką po boku. Usta napchane botoksem wyglądały jak dwa zrośnięte robale, a brzuch chyba coś zassało, bo wciągnięty był nienaturalnie, szczególnie przy nim. Przy NIM. Pierwsza go sobie zaklepałam. Tak, pogodziłam się już z tym, że będę go miała na głowie przez cały okres mieszkania tutaj i zaczęłam nawet tolerować jego wizyty w moim domu. Nie, nie moim. Ciotki Ofelii. Nawet moi mało kumaci rodzice zdawali się nie czuć dobrze w tym miejscu. Ja trochę się już przyzwyczaiłam do ciągłego uczucia niepokoju towarzyszącego zawsze w tym domu.
 Usłyszałam dudnienie sześciu nóg na schodach i zaciągnęłam się mocniej papierosem. W momencie, kiedy mlecznobiały dym ulatywał spomiędzy moich ust, do pokoju władował się pies i Jake. Chłopak spojrzał na mnie surowo i skręt leciał już niesiony wiatrem przez uchylone okno.
- Jeszcze nie skończyłam- mruknęłam niewyraźnie.
- Ale ja tak. Nie zamierzam patrzeć, jak się torturujesz. Wiesz, że papierosy przyspieszają śmierć?
- Obiecujesz?- uniosłam kącik ust i spojrzałam, jak robi się czerwony. Nie wiadomo dlaczego nie znosił tematów, które schodziły na śmierć. Albo na psy.
 Zaczął się rozglądać wokół siebie, wiem z jakiego powodu. Szukał czegoś, żeby we mnie rzucić. I padło na poduszkę, dostałam z całej siły. Złapałam ją i odrzuciłam z powrotem. Poduszka zabolała, ale to nic w porównaniu z tym, że kilka dni temu prawie bym dostała doniczką. Jake był dosyć impulsywnym człowiekiem, ale wiedział to i przepraszał. Ale chyba nie tym razem, bo po prostu się odwrócił i wyszedł z pokoju.
- Hej, czekaj!- zerwałam się z miejsca i pobiegłam za nim.
- Idę się napić- burknął naburmuszony.
 Jednak nie uszliśmy trzech kroków, kiedy usłyszeliśmy huk. Ale nie na dworze. Nad nami.
 Oboje jednocześnie podnieśliśmy głowy do góry. Popękany, zamoknięty sufit nie wyglądał zbyt przyjaźnie, można by powiedzieć, że nie miało się nawet ochoty na niego patrzeć. Sprawiał wrażenie zimnego i nieprzystępnego, od tamtego dnia, kiedy zapędziliśmy się aż na strych nie byłam na górze i chyba jak na razie nie miałam ochoty tam się pakować. Ale on bardzo lubił krzyżować moje plany i postanowienia.
- Musimy pójść i zobaczyć, co się stało- powiedział ze zmarszczonymi brwiami.
- Chcesz - idź. Ale jak coś cię zeżre, to nie moja wina- spojrzałam na niego przekonana, że się wycofa, ale po raz kolejny przekonałam się, że ten człowiek nie jest normalny.
 Chwycił mnie za przedramię i pociągnął w stronę małych drzwiczek, które już z daleka wydały mi się bramą do piekieł. No dobra, może raczej furtką. Klamka i tym razem była okrutnie zimna, jakby siedział na niej jakiś złośliwy poltergeist. Osobiście nie wierzyłam w duchy, ale wiedziałam, że akurat w tym domu musiał, po prostu MUSIAŁ siedzieć jakiś dziad, który w nocy rysował wzory nad moim łóżkiem. Bo po południu ich już nie było, tylko rano. A wątpię, żeby mój pies miał aż taki talent plastyczny, a dodatkowo umiał znikać wyżłobienia w drewnie.
 Jake otworzył przede mną (z niejakim trudem) drzwi i szarmancko się ukłonił, jednocześnie ręką wskazując, gdzie mam iść.
- Dziękuję, przepuszczę- uśmiechnęłam się uprzejmie i wycofałam lekko.
- Nie, nie, muszę mieć pewność, że 1. mnie nie zostawisz, 2. nie spadniesz, boś sierotą- wystawiłam mu język i weszłam prosto w paszczę lwa.
 Postawiłam pierwszy krok i schodek zatrzeszczał przeraźliwie, jak zarzynane prosię. Skrzywiłam się, ale dalej dzielnie szłam do przodu. Usłyszałam cichy śmiech za sobą, co spowodowało, że też się uśmiechnęłam. Kwaśno, ale jednak.
 Na górze było chłodno i zaczęłam żałować, że nie wzięłam czegoś do okrycia. Lecz zanim gęsia skórka zdążyła wychynąć, już czułam na sobie miękki dotyk polarowej bluzy. Dyskretnie ukryłam rumieniec i ruszyłam na przód. Tam, gdzie ostatnio siedzieliśmy warstwa kurzu była cieńsza i bardziej puszysta. Podeszłam do okna z szerokim parapetem, tym na którym ostatnio siedzieliśmy. Było już ciemno, jednak... Nie. Nie, to niemożliwe. Tam chyba... Tam chyba ktoś był. I patrzył na mnie. Przenikliwy chłód wpełzł mi pod skórę i dotykał po kolei każdego mięśnia. Byłam jak sparaliżowana, nie mogłam nic powiedzieć, ani się ruszyć.
- Wszystko dobrze, Lee?- usłyszałam jak przez mgłę.
 Poczułam ciepły dotyk jego palców na swoim ramieniu i zamrugałam szybko. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i musiałam się chwycić parapetu.
- Tam ktoś był...- jęknęłam na jednym wydechu.
- Nie gadaj głupstw, jest tak ciemno, że byśmy własnych nosów nie widzieli- zbeształ mnie delikatnie, jednak spojrzał na zewnątrz. Pokręcił tylko głową i uśmiechnął się pokrzepiająco.- Chodźmy poszukać tych trolli, co się tu zalęgły.
 Parsknęłam śmiechem i poszłam w przeciwną stronę niż on. Weszłam między jakieś stare kartony, które pękały w szwach i ledwo już trzymały swoje wnętrzności w ryzach. Tak zawzięcie szukałam przyczyny łomotu, że w pewnym momencie potknęłam się o coś i runęłam jak długa na zakurzoną podłogę, a razem ze mną mnóstwo pudeł. Kaszlałam jak najęta, gorzej niż przy astmie. Opanowałam się dopiero po jakimś czasie, gdy pył opadł na tyle, aby można było schować tabliczkę z napisem "uwaga, strefa skażona odpadkami kaszlowymi". Przekręciłam się na brzuch i spojrzałam na przywalające mnie graty. Mnóstwo teczek, luźno ułożonych papierów, jakieś świeczniki, kawałki materiałów, słowem: wszystko czego nie potrzebuję. Wygramoliłam się spod tego i chwyciłam pierwszą rzecz, jaka mi wpadła w ręce.
 Było to zdjęcie oprawione w ramkę z zaśniedziałego złota. Przedstawiało rodzinę, a przynajmniej tak mi się zdaje. Trzy dziewczynki w białych koronkowych sukienkach przed kolana, Matka w długiej czarnej sukni, Ojciec we fraku i, a przynajmniej tak mi się zdaje, Nauczyciel. Fotografia została wykonana na tle tegoż samego domu, w którym teraz siedzę, dotarło to do mnie trochę później. Jak tak bliżej przyjrzałam się temu zdjęciu zauważyłam, że jedna z dziewczynek, ta najmniejsza, ma dziwny wyraz twarzy. Zbyt spokojny jak na tak małe dziecko, zbyt... Taki jak ma ten Nauczyciel. Miałam wrażenie, że wpatrują się głęboko w moje oczy, a to zdecydowanie poza obręb obrazka.
- Są takie opowieści- usłyszałam za sobą i prawie bym wypuściła zdjęcie z rąk.
- Weź nie strasz!
- Chcesz posłuchać?- usiadł koło mnie, oparł się o karton i zamknął oczy.
- Mhm.
- No to słuchaj. Jakieś sto lat temu z hakiem ktoś za naszym miasteczkiem kupił ziemię. Co prawda dużą, ale bardzo tanią, bo nic nie chciało tutaj rosnąć i chodziły słuchy, że jest nawiedzona. Ekspresem wybudował na niej rezydencję, no i za chwilę wprowadził się tam z rodziną. Wszyscy byli dziwni, ale szczególnie ich dzieci. Jako, że ich trzy małe córki wykazywały szczególną zdolność do czarnej magii, rodzice wynajęli jakiegoś kolesia, który miał je porządnie wychować. Ale coś zdaje się poszło nie tak, bo zamiast dać im dobry przykład, to doprowadził do tego, że znane były jako Trio. Roiło im się w główkach i wymyśliły sobie, że Nauczyciel jedną z nich wybierze na Czarownicę, nauczy ją od postaw czarnej magii. Starały się o jego uwagę, jedna od drugiej wymyślała coraz to lepsze pomysły. Pierwsza odpadła Skandynawia, najstarsza. Zaczynała wymiękać przy poważniejszych sprawach, przyszła do starych, no i walnęli jej niemały domek, zaraz po tym, jak przeprosiła i wyszła za mąż. Rzecz jasna nigdy do końca nie wybiła sobie z głowy wygłupów z magią, ale przynajmniej już nie paliła sokolich jelit w pierwszą noc roku. Potem zrezygnowała Chlotidis, młodsza od Skandynawii, ale starsza od Ofelii. Ona w tym momencie miała może jakieś sześć lat, więc spoko. Skandynawia miała szesnaście, a Chlotidis czternaście. Chodzą słuchy, że tą małą spłodził sam diabeł, co nawet byłoby prawdopodobne, bo matka miała zapędy sado-maso. Podobno lubiła wzywać duchy, co w tamtych czasach nie było najlepszym pomysłem. Wszystkich ich posądzano o magię, ale jakoś nikt nie miał odwagi tam pójść i ich zgarnąć. Po jakimś czasie wszystko zaczęło się uspokajać, donosy o morderstwach nie były tak częste, Chlotidis też wyszła za mąż i zamieszkała z siostrą. Lecz nagle, pewnej sierpniowej nocy, zginęli rodzice dziewcząt i oskarżono o to Ofelię oraz Nauczyciela. Ucichło to niezwykle szybko, bo sprawę przyćmiło co innego. Mianowicie pasowanie na Czarownicę. Tego już było za wiele i ludzie się zbuntowali. Zamordowali całą rodzinę, ale Ofelia nagle dostała wyrzutów sumienia, bo to była w końcu jej impreza i pomogła uciec dzieciom swoich sióstr. Ukryła je u siebie w domu, wybudzała w nich czarną magię. Potem każde rozeszło się w swoim kierunku. Koniec opowieści.

2 komentarze:

  1. Dziwię się, że nikt nie komentuje. Jak dla mnie to opowiadanie jest mega!!! Ma naprawdę wciągającą fabułę i ciągle zastanawiam się co jeszcze się wydarzy. Naprawdę byłam zaskoczona tym opowiadaniem Jake'a. Czyżby nasza bohaterka pochodziła z rodu czarownic? Dużo weny życzę i czekam na następny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Boziu już się bałam że więcej nie napiszesz,ale tak się cieszę z kolejnego rozdziału!!! Ciekawe czy coś straszy w tym domu a jeśli tak to czyj to może być duch.Może Ofelii??? Jejciu nie mogę się doczekać następnego! Pisz szybko kochana!!!

    OdpowiedzUsuń