W-F to koszmar. Sam fakt, że na tej sali pewnie ćwiczyły dinozaury, jeszcze nie jest aż taki zły. Dobra, podłoga trzeszczała, jak kręgosłup dwustuletniej staruszki, kosze niebezpiecznie zwisały ku podłodze, a siatka przypominała tkaninę pająka u mnie pod sufitem, ale to nie sprawiało, że zaczynałam zastanawiać się nad sobą. To spojrzenie szarych oczu rzucane mi przez długość sali, przenikające na wskroś moją duszę, myśli, przekonania. Było lodowate. Kiedy tylko nasze spojrzenia się spotykały, albo traciłam równowagę, albo obrywałam piłką. Raz tak dostałam, że wszyscy chcieli mnie wysłać do pielęgniarki, ale zacisnęłam zęby i nie dałam się sprowokować. I dlatego właśnie nie chciałam mieć żadnych znajomych. Ale los pokierował mną inaczej, jednak teraz już nigdy mu nie zaufam. Teraz wiem więcej i nie dam się oszukać.
Moje zamyślenie zaowocowało kolejnym trzaskiem w głowę, tym razem już się nie podniosłam z drewnianego parkietu. Leżałam po prostu i wpatrywałam się w poplamiony, popękany sufit. Słyszałam jak ktoś coś do mnie mówi, ale nie zwracałam na to większej uwagi. Zimna podłoga sprawiała, że dreszcze przebiegały stadami po moim ciele. Nagle ktoś pojawił się w polu mojego widzenia. To on.
- Wszystko okej?- jasne, poza tym że chyba cię nienawidzę. Zjeżdżaj z mojego krajobrazu.
Zamiast wypowiadania na głos moich myśli, wstałam i otrzepałam dłonie o tył szortów.
***
Dwa grube swetry nie wystarczały, żeby ogrzać taką chudą istotę. Rodzice wybyli, a ja? A ja zostałam. Ogrzewanie musiało nawalić, moi starzy nie są aż tak okrutni, żeby zostawiać mnie samą w kostnicy. Chociaż nie, raz mnie tam zgubili, jak pojechaliśmy zobaczyć babcię. Tak, jeden jedyny raz widziałam wtedy moją babcię. I była martwa. Dla siedmioletniego dziecka nie było to szczególnie przyjemne doświadczenie.
Drżenie przeszło po podłodze, zaraz po tym ciężki dźwięk gongu. Wstałam z trudem i rozprostowałam zdrętwiałe kończyny. Co za szaleniec przyszedł w taką pogodę do tego domu? Do głowy przychodziła mi tylko jedna opcja.
Z psem przy boku podążyłam w stronę głównego holu. Bo w tym domu było jeszcze mnóstwo innych holi, w tym korytarze zupełnie bez sensu, kończące się ślepą uliczką. W drodze do frontowych drzwi obmyślałam scenariusz naszej rozmowy. On pewnie będzie tam stał z nachmurzoną miną, dokumentnie obrażony i będzie próbował nakłonić mnie do zmiany poglądów. Potem ja powiem, że to mój wybór, co myślę i nikt nie będzie mną dyrygował. Następnie zmusi mnie do przyznania sobie racji i będziemy tak stali w tym holu, dopóki nie zrobi się całkowicie ciemno. Chociaż tak naprawdę już nic nie widać.
Kiedy doszłam do drzwi, byłam już właściwie zupełnie pewna jego odpowiedzi. Otworzyłam wejście i wcale nie zdziwiła mnie postać przede mną. Jednakowoż zmuszona byłam zbierać koparę z ziemi. Mokre, potargane brązowe włosy sterczały w każdą możliwą stronę, szare oczy błyszczały w ciemności, cała jego postawa wyrażała skruchę.
- Przepraszam- wypadło z jego ust drżącym, cichym głosem.
- Wejdź- przesunęłam się i zrobiłam mu miejsce w przejściu. Chętnie skorzystał z zaproszenia, chociaż z lekkim zawieszeniem.- Chodź ze mną.
Poprowadziłam go do kuchni. Panował tam równie okrutny ziąb, co u mnie w pokoju, ale i tak temperatura wyższa była o jakieś dwa-trzy stopnie, niż na dworze. Podeszłam do szafki i wyjęłam z niej szklankę.
- Przepraszam- powtórzył się. Wręczyłam mu przedmiot.- Co mam z tym zrobić?
- Rzuć o ziemię- z wahaniem wykonał moje polecenie, nie bardzo chyba wiedząc po co.
- Rozbiła się, i co teraz?
- Teraz ją przeproś i zobacz, czy się pozbiera.
Nie patrzył na mnie. Zawiesił wzrok na potłuczonym szkle i wyglądało, jakby miał tak trwać przez następne trzy życia. W kąciku prawego oka zauważyłam kształtującą się powoli łzę, wzbierała do momentu, kiedy osiągnęła apogeum i spłynęła po zaróżowionym policzku chłopaka. Po nie następna i następna i następna. No nie, chyba mi się tutaj nie rozryczysz.
To co za chwilę zrobił odjęło mi mowę. Cały czerwony objął mnie mocno tak, że nie mogłam się ruszyć w jakikolwiek sposób. Uznałam, że próba ucieczki nic mi nie da i westchnęłam głęboko. Do nozdrzy dostał mi się cudowny zapach. Pachniał deszczem, sobą i jeszcze czymś. Ale nie mogłam zidentyfikować tego "czegoś". Z małą chwilą opóźnienia zauważyłam jak bardzo się trzęsie. Mogło to wynikać z dwóch rzeczy: zimna albo tego przeraźliwego szlochu, którym mnie raczył. Jezu, facet, puść stresa...
- Przepraszam, tak bardzo cię przepraszam, ja... Zachowałem się jak najgorszy burak- burak, bo burak, ale przynajmniej świadomy. Usłyszałam jego płacz pomieszany z chichotem. No tak, jedyny gość na świecie, który potrafi wpaść z buciorami do mojej głowy.
- Dobrze, że rozumiesz- dotąd moje ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, ale nagle poczułam, że powinnam go objąć, jakoś pocieszyć. Więc niepewnie wysunęłam ręce przed siebie i opuszkami palców zbadałam śliską fakturę jego kurtki. Stopniowo moje dłonie coraz śmielej oplatały jego sylwetkę, aż w końcu całkowicie spoczęły na mokrym okryciu. Wtedy on przytulił mnie jeszcze mocniej i resztki powietrza wyleciały z hukiem z moich płuc.
- Wiem, że to może nie jest właściwy moment, ale... Masz może ręcznik?- głos miał przytłumiony przez szalik. Zaśmiałam się cicho i wyplątałam z jego objęć. Oczy miał porządnie zaczerwienione, a policzki podpuchnięte. Czy to możliwe, żebym wcześniej nie zauważyła, że płakał w domu? Cóż, wrażliwy człowiek, trzeba na niego uważać.
- Chodź- skierowałam się na schody po lewej, odruchowo chwyciłam poręcz w kolorze zaśniedziałego złota i zaczęłam wspinać się na górę. Łazienka to nie był najbardziej reprezentacyjny pokój, można by nawet powiedzieć, że unikało się tego pomieszczenia jak najbardziej. Jednak tylko tam były ręczniki. Trzeba zainwestować w pralnię...
Wanna na nóżkach przypominających pazury, umywalka z niezidentyfikowanym osadem, lustro pokryte "czymś" jak to zgrabnie ujęła moja matka, no i najlepsza część: grzyb wszędzie, gdzie się tylko da. Tak więc, gdy wprowadziłam go do tej pseudo łazienki zaczęłam obserwować jego reakcje. Niestety moje gorące oczekiwania szlag trafił, nie przejął się tym zbytnio. Chwycił po prostu pierwszy lepszy ręcznik, jaki znalazł i wytarł nim mokre włosy. Zawinął sobie turban na głowie, zdjął kurtkę oraz resztę przeszkadzającego ubrania. Następnie odwrócił się do mnie i, jak mi się zdaje, lekko spłonął rumieńcem.
- Umm... Możesz na chwilę...- szare oczy wbiły promień w białe obrzydliwe kafelki. Chwilę zajęło mi zweryfikowanie jego prośby, ale zaraz się zreflektowałam.
- O, tak jasne!- no pewnie, nie każdy ja mi się zdaje lubi się rozbierać przy płci przeciwnej. No chyba, że... Ale to nieważne.
Opuściłam łazienkę charakterystycznie spłoszona i osunęłam się na podłogę obok drzwi. Luka przydreptał do mnie za chwilę, położył ogromny łeb na moich kolanach. Głaskałam go, delikatnie szarpiąc co dłuższe kosmyki. Mój wzrok utkwił w szarej ścianie pokrytej szlaczkiem wilgoci i rozwijającego się grzyba. Tak w sumie, to ten dom jest niezdrowy. Ale inna sprawa, że nie mamy już mieszkania w Londynie. I teraz to miejsce mam nazywać swoim... Nie, nawet przez myśl mi to nie przejdzie. Nigdy.
Drzwi się uchyliły, a moje oczy momentalnie powędrowały do jego twarzy. Szybko się uwinął.
- Tak sobie myślę... Widziałaś może kiedyś latarnie?- wstałam niezgrabnie. Jego głos wykazywał podekscytowanie.
- No jasne, takie małe pudełka ze świeczką w środku- podniosłam brew.
Na moje wyjaśnienie prychnął.
- Nie takie latarnie. Chodzi mi o te wieże na wybrzeżu- oczy mu lśniły wyjątkowo chłopięcym blaskiem.
- A... To nie- uśmiechnęłam się przepraszająco.
- W takim razie musimy ci je pokazać- chwycił mnie za rękę i pociągnął na schody.
Zapomniałam o tym, że zachował się jak bałwan, zapomniałam że sama popełniłam błąd, zapomniałam o zapalonych światłach. Leciałam na dół w krótkich szortach, z trzema swetrami na plecach i nie mogłam złapać tchu. Wypadliśmy z domu dosłownie jak rakiety, biegliśmy po domowej drodze z dziką radością, co chwila się wyprzedzając. Luka biegł koło mnie i cicho skamlał, ale nie mogłam zwrócić na to uwagi. Bieganie było taką radością. Gdybym mogła, biegałabym codziennie. Zdaje się, że chyba o czymś zapomniałam... Ale nie wiem o czym.
Wiatr był ciepły, ale dokuczliwy. Smagał delikatnymi palcami po twarzy i rozwiewał roześmiane włosy. Pęd - jedyna rzecz, która się w tym momencie liczyła.
środa, 23 kwietnia 2014
niedziela, 13 kwietnia 2014
Rozdział 6 TO i to
- Nie wiem tylko, czy na pewno chcesz się dowiedzieć. W twoich oczach od razu stanę się inna- z przygryzionej wargi zaczęła sączyć się krew, czułam w ustach metaliczny posmak. Przejmowałam się jednak czym innym. Naprawdę aż tak mnie ten chłopak obchodził? Znaliśmy się przecież tylko dwa dni!
- Ja i tak nigdy nie patrzę, co ludzie mówią. Słucham ich myśli- poczułam dotyk delikatnej skóry po zewnętrznej stronie mojej dłoni. Uśmiechnęłam się blado.
- Masz ochotę posłuchać zwierzeń doświadczonej nastolatki?- powiedziałam z wisielczym humorem.
- Podejrzewam, że bardzo chcesz mi to opowiedzieć- wziął moją rękę w swoją, ciepłą i zaczął prowadzić w stronę ogrodu.
Przez dłuższy czas nic nie mówiłam, a on nie naciskał. Szliśmy po prostu i cieszyliśmy się wiosennym powiewem wiatru. Włosy tańczyły wokół mojej głowy, czerwone nitki rabarbaru. Dom z zewnątrz był zdecydowanie w gorszym stanie niż mój, ale wzbudzały taki sam respekt, ostrzeżenie samo w sobie. Musimy być albo wyjątkowo odważni, albo niezwykle głupi, że tutaj weszliśmy. Ciekawe ile osób uważa to miejsce za przeklęte.
Ogród był szary. Gdzieniegdzie prześwitywała matowa zieleń w najciemniejszym możliwym odcieniu, ogólnie przygnębiające miejsce. To znaczy, przygnębiające dla normalnych ludzi. Bo na nas chyba działało orzeźwiająco. Musimy być bardziej dziwni, niż sobie to wyobrażam.
Jake chrząknął.
- To jak, mówisz?- chłodny powiew zaróżowił jeszcze bardziej jego policzki, gdy odwrócił się do mnie zobaczyłam rozszerzające się źrenice.
- Aż tak ci zależy?- moje odbicie w czarnych plamkach było zniekształcone, miałam za dużą głowę i od tego chciało mi się śmiać. Poczułam jak wewnątrz mnie kiełkuje iskierka nadziei. A może jednak...?
- Więc tak...- weszliśmy na żwirową ścieżkę prowadzącą przez park. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się nad rozpoczęciem.- Myślę, że przestałam udawać towarzyską, miłą dziewczynkę gdzieś w wieku pięciu lat. Nigdy nie mogłam dostosować się do środowiska, potrafiłam jedynie zgrywać podobną do reszty. Ale w środku czułam się kompletnie niepotrzebna, inna. Więc zaczęłam gadać do siebie i do różnych przedmiotów, tak dowiedziałam się o moim darze. Gdybyś widział moją minę, kiedy po raz pierwszy usłyszałam ścianę... No nieważne, otoczenie uznało mnie za dziwną i poleciło rodzicom psychologa. To było jak miałam osiem lat. Pierwsza wizyta była koszmarem, zapamiętam ją do końca życia.
Nie musiałam o niej mówić, on widział moją retrospekcję. Siedzę na żółtej kanapie, moje chude nogi nie sięgają podłogi. Jestem ubrana w drapiącą, obrzydliwie niebieską sukienkę i wszystko bez wyjątku mnie przeraża. Szczególnie monstrualna postać siedząca przy biurku i wpatrująca się we mnie świdrującym spojrzeniem. Wielkie okulary, niczym denka od słoików powiększają znacznie mdłe tęczówki, podkreślają każdą zmarszczkę. Od początku wiedziałam, że nie lubię tej pani, potem szczypnęła mnie boleśnie w policzek i stwierdziłam, że jej nienawidzę.
- Jesteś strasznie blada, dziecko!- podskakuję lekko, kiedy po małym pokoiku roznosi się jej skrzekliwy głos.- Na pewno jesteś wariatką, ale nie bój się! Wyleczymy cię z tego!
Kiedy ja nie chcę, żeby mnie leczono. Prawie mówię to na głos, jednak powstrzymuje mnie jej spojrzenie. W tamtym momencie zamknęłam się na dobre.
Powracam do rzeczywistości.
- No i zaczęłam nienawidzić samej siebie. Szukałam ideału przedstawianego w reklamach i filmach, a zamiast tego znajdowałam niedowartościowaną, zakompleksioną dziewczynę. Jak miałam dwanaście lat ktoś podsunął mi dragi, nawet nie pamiętam jego imienia. Mam talent do wymazywania z pamięci różnych wspomnień niewygodnych i wzbudzających wyrzuty sumienia. Dwa-trzy lata mam wyjęte z życiorysu, nienawidzę ich wspominać. Poniżenie przez rówieśników, narkotyki, umartwianie się, kompletny brak zainteresowania ze strony rodziców... Wiesz, to trochę wpływa na psychikę. No i jeszcze moja "choroba". Tak ją nazwał dyrektor. Ale ja nie uważam się ani za wariatkę, ani za narkomankę. Po prostu...
- Dlaczego wzięłaś narkotyki?- wypływa z jego ust.
- Myślę, że chodziło mi o zapomnienie. Brałam głównie odurzające prochy, nic silniejszego. No może od czasu do czasu...
Zapadła cisza. Kolejny, dziwny przerywnik w naszej rozmowie. Dalej spacerowaliśmy żwirową drogą, trącając co jakiś czas kamyki czubkiem buta. Zaszliśmy już daleko, obejrzałam się za siebie. Czy to... O nie.
- Spójrz!- stanęłam gwałtownie i wskazałam ręką... co?
- Gdzie?- zmrużył oczy, patrząc na wskazany przez mnie punkt.- Nic nie widzę.
- Ja... Musiało mi się wydawać- nie wydawało mi się. Wiem to. Wyraźnie patrzyła na mnie jakaś postać, nie wiem kto to był, ale na pewno nie dozorca.
- Szczerze wątpię, żeby ci się wydawało- spojrzał na mnie szarymi oczami.- Musimy wiać.
- Dlaczego?- zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, niczym mokre zwierzątko.
- Później ci wytłumaczę, a teraz zawracamy i udajemy, że nic się nie stało- usłyszałam go.- Nie denerwuj się, po prostu chodźmy do domu.
- Co się dzieje? Przed czym uciekamy?
Nie odpowiedział mi. Coś mi tu nie pasuje. Zawróciliśmy.
- Czemu jesteś taka...
- Dziwna?
- Nie. Niedostępna.
Zastanowiło mnie jego pytanie. Nasz chód był szybszy niż ostatnio, więc trochę trudno mi było oddychać. Ja niedostępna? Być może. Ale dlaczego?
- Codziennie, gdzieś tam, płaczę cicho w kącie. Czasem z jakiegoś powodu, czasem bez. To chore, ale to ja. Nie chcę mieć przyjaciół, bo przyjaciel to najgorszy wróg. Zna wszystkie twoje sekrety i wykorzystuje je przeciw tobie.
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo zbyt wiele ludzi w moim życiu kazało mi zmienić poglądy. Kiedyś próbowałam zmieniać się dla innych, ale...
- Nie zmieniaj się tylko po to, żeby ktoś cię polubił. Bądź sobą, a znajdziesz odpowiednich ludzi, którzy pokochają prawdziwą ciebie.
- Nie wierzę już w to.
Ucisk wokół mojej ręki zwiększył się.
- Może potrzebujesz czułości?
- Może potrzebuję umrzeć?
Po mojej odpowiedzi-pytaniu nastąpiła cisza. Nasze ręce się rozłączyły i szliśmy oddzielnie, w większej odległości, niż chwilę wcześniej. Czy to nie jest ciekawe? W jednym momencie ludzie ze sobą rozmawiają o ich życiowych problemach, a w drugim się do siebie nie odzywają. Paranoja.
- Prawda jest taka, że wszyscy cię skrzywdzą. Musisz po prostu odróżnić tych, dla których warto cierpieć.
Auć. Zabolało.
- Masz ochotę posłuchać zwierzeń doświadczonej nastolatki?- powiedziałam z wisielczym humorem.
- Podejrzewam, że bardzo chcesz mi to opowiedzieć- wziął moją rękę w swoją, ciepłą i zaczął prowadzić w stronę ogrodu.
Przez dłuższy czas nic nie mówiłam, a on nie naciskał. Szliśmy po prostu i cieszyliśmy się wiosennym powiewem wiatru. Włosy tańczyły wokół mojej głowy, czerwone nitki rabarbaru. Dom z zewnątrz był zdecydowanie w gorszym stanie niż mój, ale wzbudzały taki sam respekt, ostrzeżenie samo w sobie. Musimy być albo wyjątkowo odważni, albo niezwykle głupi, że tutaj weszliśmy. Ciekawe ile osób uważa to miejsce za przeklęte.
Ogród był szary. Gdzieniegdzie prześwitywała matowa zieleń w najciemniejszym możliwym odcieniu, ogólnie przygnębiające miejsce. To znaczy, przygnębiające dla normalnych ludzi. Bo na nas chyba działało orzeźwiająco. Musimy być bardziej dziwni, niż sobie to wyobrażam.
Jake chrząknął.
- To jak, mówisz?- chłodny powiew zaróżowił jeszcze bardziej jego policzki, gdy odwrócił się do mnie zobaczyłam rozszerzające się źrenice.
- Aż tak ci zależy?- moje odbicie w czarnych plamkach było zniekształcone, miałam za dużą głowę i od tego chciało mi się śmiać. Poczułam jak wewnątrz mnie kiełkuje iskierka nadziei. A może jednak...?
- Więc tak...- weszliśmy na żwirową ścieżkę prowadzącą przez park. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się nad rozpoczęciem.- Myślę, że przestałam udawać towarzyską, miłą dziewczynkę gdzieś w wieku pięciu lat. Nigdy nie mogłam dostosować się do środowiska, potrafiłam jedynie zgrywać podobną do reszty. Ale w środku czułam się kompletnie niepotrzebna, inna. Więc zaczęłam gadać do siebie i do różnych przedmiotów, tak dowiedziałam się o moim darze. Gdybyś widział moją minę, kiedy po raz pierwszy usłyszałam ścianę... No nieważne, otoczenie uznało mnie za dziwną i poleciło rodzicom psychologa. To było jak miałam osiem lat. Pierwsza wizyta była koszmarem, zapamiętam ją do końca życia.
Nie musiałam o niej mówić, on widział moją retrospekcję. Siedzę na żółtej kanapie, moje chude nogi nie sięgają podłogi. Jestem ubrana w drapiącą, obrzydliwie niebieską sukienkę i wszystko bez wyjątku mnie przeraża. Szczególnie monstrualna postać siedząca przy biurku i wpatrująca się we mnie świdrującym spojrzeniem. Wielkie okulary, niczym denka od słoików powiększają znacznie mdłe tęczówki, podkreślają każdą zmarszczkę. Od początku wiedziałam, że nie lubię tej pani, potem szczypnęła mnie boleśnie w policzek i stwierdziłam, że jej nienawidzę.
- Jesteś strasznie blada, dziecko!- podskakuję lekko, kiedy po małym pokoiku roznosi się jej skrzekliwy głos.- Na pewno jesteś wariatką, ale nie bój się! Wyleczymy cię z tego!
Kiedy ja nie chcę, żeby mnie leczono. Prawie mówię to na głos, jednak powstrzymuje mnie jej spojrzenie. W tamtym momencie zamknęłam się na dobre.
Powracam do rzeczywistości.
- No i zaczęłam nienawidzić samej siebie. Szukałam ideału przedstawianego w reklamach i filmach, a zamiast tego znajdowałam niedowartościowaną, zakompleksioną dziewczynę. Jak miałam dwanaście lat ktoś podsunął mi dragi, nawet nie pamiętam jego imienia. Mam talent do wymazywania z pamięci różnych wspomnień niewygodnych i wzbudzających wyrzuty sumienia. Dwa-trzy lata mam wyjęte z życiorysu, nienawidzę ich wspominać. Poniżenie przez rówieśników, narkotyki, umartwianie się, kompletny brak zainteresowania ze strony rodziców... Wiesz, to trochę wpływa na psychikę. No i jeszcze moja "choroba". Tak ją nazwał dyrektor. Ale ja nie uważam się ani za wariatkę, ani za narkomankę. Po prostu...
- Dlaczego wzięłaś narkotyki?- wypływa z jego ust.
- Myślę, że chodziło mi o zapomnienie. Brałam głównie odurzające prochy, nic silniejszego. No może od czasu do czasu...
Zapadła cisza. Kolejny, dziwny przerywnik w naszej rozmowie. Dalej spacerowaliśmy żwirową drogą, trącając co jakiś czas kamyki czubkiem buta. Zaszliśmy już daleko, obejrzałam się za siebie. Czy to... O nie.
- Spójrz!- stanęłam gwałtownie i wskazałam ręką... co?
- Gdzie?- zmrużył oczy, patrząc na wskazany przez mnie punkt.- Nic nie widzę.
- Ja... Musiało mi się wydawać- nie wydawało mi się. Wiem to. Wyraźnie patrzyła na mnie jakaś postać, nie wiem kto to był, ale na pewno nie dozorca.
- Szczerze wątpię, żeby ci się wydawało- spojrzał na mnie szarymi oczami.- Musimy wiać.
- Dlaczego?- zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, niczym mokre zwierzątko.
- Później ci wytłumaczę, a teraz zawracamy i udajemy, że nic się nie stało- usłyszałam go.- Nie denerwuj się, po prostu chodźmy do domu.
- Co się dzieje? Przed czym uciekamy?
Nie odpowiedział mi. Coś mi tu nie pasuje. Zawróciliśmy.
- Czemu jesteś taka...
- Dziwna?
- Nie. Niedostępna.
Zastanowiło mnie jego pytanie. Nasz chód był szybszy niż ostatnio, więc trochę trudno mi było oddychać. Ja niedostępna? Być może. Ale dlaczego?
- Codziennie, gdzieś tam, płaczę cicho w kącie. Czasem z jakiegoś powodu, czasem bez. To chore, ale to ja. Nie chcę mieć przyjaciół, bo przyjaciel to najgorszy wróg. Zna wszystkie twoje sekrety i wykorzystuje je przeciw tobie.
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo zbyt wiele ludzi w moim życiu kazało mi zmienić poglądy. Kiedyś próbowałam zmieniać się dla innych, ale...
- Nie zmieniaj się tylko po to, żeby ktoś cię polubił. Bądź sobą, a znajdziesz odpowiednich ludzi, którzy pokochają prawdziwą ciebie.
- Nie wierzę już w to.
Ucisk wokół mojej ręki zwiększył się.
- Może potrzebujesz czułości?
- Może potrzebuję umrzeć?
Po mojej odpowiedzi-pytaniu nastąpiła cisza. Nasze ręce się rozłączyły i szliśmy oddzielnie, w większej odległości, niż chwilę wcześniej. Czy to nie jest ciekawe? W jednym momencie ludzie ze sobą rozmawiają o ich życiowych problemach, a w drugim się do siebie nie odzywają. Paranoja.
- Prawda jest taka, że wszyscy cię skrzywdzą. Musisz po prostu odróżnić tych, dla których warto cierpieć.
Auć. Zabolało.
wtorek, 8 kwietnia 2014
Rozdział 5 DLACZEGO i dlaczego
Wnętrze było utrzymane w raźnych kolorach, rzucających się w oczy. Od razu na wstępie, w holu, widać było mnóstwo zdjęć w różnobarwnych ramkach, większość z nich przedstawiała małego chłopca z wielkimi oczyskami, wpatrującego się wprost w obiektyw z otwartą buzią. Brązowe włosy były dłuższe niż teraz, zabrało mu to trochę chłopięcego uroku. Jake co chwila popychał mnie wgłąb domu, chyba krępowały go te zdjęcia. A naprawdę były słodkie. Boże, co się ze mną dzieje?! Dobra, chłopak jest fajny, ale...
- Serio jestem fajny?- nie wiem, kiedy pochylił się do mojego ucha i wyszeptał te słowa. Odskoczyłam jak oparzona.
- Wcale nie, nie wiem o co ci chodzi!- przyspieszyłam, żeby jak najdalej się od niego oddalić.- Co brałeś?
Skręciłam na chybił trafił w prawą stronę i trafiłam ni z tego, ni z owego na schody. Odwróciłam się i spojrzałam na niego z zapytaniem. Pokazał mi, że droga wolna. Zaczęłam się więc wspinać, sapiąc coraz ciężej.
- Powiem ci, ale obiecaj...
- Że nikomu nie powiem. Nie musisz się martwić, sama kiedyś brałam- nie wiem dlaczego mu to powiedziałam. Słowa wypłynęły dźwięcznie z moich ust, a ja przeklęłam ohydnie w myśli i zaraz przeprosiłam. Jego śmiech niósł się w mojej głowie perlistym deszczem.
- Czyli dobrze nas do siebie dobrali. Prochy?- dotarliśmy na górę, musiałam zaczerpnąć głębszy oddech.
- Prochy, czasem coś mocniejszego. Ale nie pytaj, mam dosyć opowiadania o mojej "ciężkiej przeszłości"- zrobiłam znak przenośni, wywracając oczami.- Dopiero zaczynasz, co?
- Nie, właściwie to nie- zaskoczył mnie odpowiedzią, zmarszczyłam brwi.- Gdzie idziemy?
- Nie wiem, to twój dom- wymamrotałam cicho.- Więc jak z tym?
Westchnął cicho i skręcił w lewo. Szliśmy do końca korytarza z niebieską tapetą i zieloną wykładziną, po czym wprowadził mnie do jasnego, małego pokoiku. Nieposłane łóżko, plakaty na ścianach, zaśmiecone biurko, wszystkie te chaotyczne elementy składały się na jedną spójną całość. Aż się ciepło człowiekowi na sercu robiło, gdy patrzył na rasowy bajzel.
Chłopak usiadł na krześle obrotowym stojącym przy biurku i spuścił wzrok na swoje splecione dłonie. Po chwili namysłu usiadłam na łóżku, było ciepłe. Albo niedawno wstał albo brał tutaj.
- To jak?- przerwałam dziwną ciszę. Nie była ani niezręczna ani przyjemna, po prostu dziwna.
- Helena, po kablach. Chyba trochę mało- kciukiem i palcem wskazującym chwycił się za nasadę nosa i siedział tak z zamkniętymi oczami. Wyczuwałam jego zdenerwowanie, było prawie namacalne.
- Wziąłeś za dużo za małej dawki- uniosłam lekko kąciki ust, gdy zobaczyłam jak jego twarz rozjaśnia się w czymś na kształt uśmiechu.
- Tak, życie jest okrutne.
- Życie jest piękne, trzeba tylko brać odpowiednie leki- rzuciłam, a on się zaczął śmiać. Otworzył swoje piękne oczy i spojrzał na mnie z iskierkami błyszczącymi w nich. Czegoś tak pięknego, tak... radosnego, nie widziałam jeszcze nigdy. Był idealny.
- No tak, masz rację- na jego policzkach malował się cukierkowy róż, miałam wielką ochotę ich dotknąć.- A więc przyszłaś tu, żeby się uczyć?
Skinęłam głową.
- Czyś ty kompletnie zwariowała? W sobotę? I to o takiej porze!- wskazał ręką zegar nad drzwiami, była dopiero ósma trzydzieści.
- Dla twojej informacji: nie mam na razie nic innego do roboty. Po prostu muszę się czymś zająć, to wszystko. Na pewno ci nie przeszkadzam?
- Na pewno, zresztą jakbym gdzieś wychodził, to chybabym nie brał, co?- popatrzył na mnie z wyrzutem.
Wzruszyłam ramionami i spuściłam wzrok, moje paznokcie stały się nagle bardzo ciekawe. Potarłam palcami usta, zauważyłam ten tik dopiero po jakimś czasie. Wargi miałam suche i spierzchnięte. Potrząsnęłam głową wracając do rzeczywistości.
- Co mówiłeś?- spojrzałam na niego przepraszająco.
- Pytałem, czy chcesz zobaczyć ten Dwór, o którym ci mówiłem- uśmiechnął się łobuzersko.
Kiwnęłam głową z podekscytowaniem i oboje wstaliśmy, wyszliśmy z pokoju. Zbiegliśmy po schodach szybko i dopadliśmy frontowych drzwi. Z lekkim zniecierpliwieniem czekałam, aż zamknie dom i uśmiechnęłam się, kiedy zostawiliśmy za sobą ogródek. Dwór majaczył przed nami, na razie sprawiał wrażenie małego, ale rósł z każdą chwilą. Jego przytłaczające działanie czuło się z odległości co najmniej dwustu metrów, a dokoła nas rzadki las. Atmosfera gęstniała z każdą sekundą, po jakimś czasie nie byłam do końca pewna, czy na pewno chcę tam iść. Prawda dotarła do mnie przed bramą. Jednak z pustego pragnienia pokazania swojej odwagi nie powiedziałam chłopakowi o swoim lęku.
- Umiesz się wspinać?- zapytał mnie ze światełkami w maleńkich źrenicach.
- Tak, a ty powinieneś mieć coś na rozszerzanie- rzuciłam i chwyciłam za lodowate pręty. Ich chłód kuł w ręce, bolało jakby ktoś wbijał mi w dłonie tysiące małych igiełek. Ale dotarłam na szczyt bramy, przerzuciłam nogi na drugą stronę i mocno się trzymając zeszłam na ziemię. Teraz ja byłam po jednej stronie, a on po drugiej. Uśmiechał się drwiąco z podniesioną brwią. Przekrzywiłam głowę lekko w lewo i zmarszczyłam czoło. Czemu tak się gapi?
- Właśnie jesteś sama po drugiej stronie bramy najbardziej nawiedzonego budynku w tej części Walii- cała krew mi odpłynęła z twarzy. Duchy. To jedna z moich licznych fobii.
Chłopak przeskoczył na drugą stronę bramy, a ja dalej patrzyłam się w punkt, gdzie przed chwilą błyszczała w uśmiechu jego twarz. Coś do mnie mówił, ale dźwięki nie chciały się przebić przez ciężkie pasmo mojego lęku. Czułam jak powoli narastają we mnie mdłości i zaczyna robić mi się czarno przed oczami. Po co ja tu w ogóle przyłaziłam? Przecież tak dobrze wiem, że mam tą fobię! Poczułam, jak położył mi ciepłą dłoń na ramieniu. Ścisnął lekko, a ja dalej wgapiałam się w coraz ciemniejszy las. W końcu szarpnął mną mocniej i zwrócił na przeciw siebie.
- Co się stało?- źrenice rozszerzyły mu się ze strachu. To zabawne, pomyślałam nie wiadomo czemu.
- Ja... Nic- potrząsnęłam głową i odsunęłam się od niego na metr. Bliższe kontakty z kimkolwiek skutkowały jakąś więzią, a tego za wszelką cenę chciałam uniknąć. "Jakoś tego nie okazujesz", mruknęła zgryźliwie moja podświadomość. Odepchnęłam ją jak najdalej i więcej o tym nie myślałam.
- Na pewno chcesz tam iść? Zrobiłaś się zielona, jak wspomniałem o duchach- jego twarz zdradzała zdenerwowanie.- Boisz się?
- Nie, ja tylko...
- Boisz się. Fasmofobia?- uniósł brew w ironicznym geście. O nie, tego było już za wiele.
- Ja niczego się nie boję!- odpyskowałam. Kłamstwo roku.
- Jasne, zobaczymy- włożył ręce do kieszeni i wzruszył ramionami. Odwrócił się w stronę domu i na luzie zaczął iść spacerowym krokiem na drodze prowadzącej wprost do paszczy lwa. Fasmofobia. Muszę sobie zapamiętać to słowo.
Z pewnym opóźnieniem ruszyłam za nim, zanim go dogoniłam musiałam zebrać się w sobie. Po głowie chodziły mi potworne obrazy z czasów, kiedy brałam psycho. Czasami były to bardzo przyjemne majaki, ale chwilami... Zmieniały się w krwiożercze bestie. W narkotycznym śnie potrafiłam pociąć się tak, że żyły miałam praktycznie na wierzchu. Lekarze mawiali w takich chwilach, że albo miałam niezwykły talent plastyczno-manualny, albo po prostu niebywałe szczęście. Wierzyłam raczej w okrutne demony, które utrzymywały mnie przy życiu dla swojej uciechy. Boga już dawno przestałam zauważać, stanowił nieistotny element mojej życiowej układanki. Za to Diabeł jak najbardziej był przeze mnie darzony respektem.
W momencie, gdy zrównałam się z chłopakiem, ten spojrzał na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Miałam wrażenie, że oczy mu lekko posmutniały.
- Czemu myślisz o mnie "chłopak"? Czemu nie myślisz po imieniu?- przygryzł wargę w oczekiwaniu na odpowiedź. Oderwałam wzrok od jego palącego spojrzenia i wbiłam oczy w jeden punkt przed sobą.
- Nie zrozumiesz- w moim głosie zawarta była swego rodzaju rozpacz. Nikt mnie nie rozumiał, no może pies. Pies!- Jezu!
Odwróciłam się i zobaczyłam Lukę biegnącego za nami. Czyli znalazł dziurę, spryciula jeden. Odetchnęłam z ulgą i przyłożyłam rękę do piersi, gdzie galopowało rozpędzone do granic możliwości serce. Oddychałam głęboko, zaciągając się drogocennym tlenem. Na chwilę zapomniałam o Nim.
- No więc- nie dane mi było długo trwać w błogiej nieświadomości.
- Mówię przecież, że nie zrozumiesz- fuknęłam jak kotka.
- Jesteś tego pewna?- stanął w miejscu. Zatrzymałam się wbrew swojej woli i popatrzyłam mu głęboko w oczy. Niezbita pewność odstąpiła na chwilę, a jej miejsce zajęło poruszenie. A jeśli on zrozumie? Jeżeli to właśnie on ma być tym, który pomoże mi się pozbierać?
Moje usta same ułożyły się w odpowiedź.
- Nie.
- Serio jestem fajny?- nie wiem, kiedy pochylił się do mojego ucha i wyszeptał te słowa. Odskoczyłam jak oparzona.
- Wcale nie, nie wiem o co ci chodzi!- przyspieszyłam, żeby jak najdalej się od niego oddalić.- Co brałeś?
Skręciłam na chybił trafił w prawą stronę i trafiłam ni z tego, ni z owego na schody. Odwróciłam się i spojrzałam na niego z zapytaniem. Pokazał mi, że droga wolna. Zaczęłam się więc wspinać, sapiąc coraz ciężej.
- Powiem ci, ale obiecaj...
- Że nikomu nie powiem. Nie musisz się martwić, sama kiedyś brałam- nie wiem dlaczego mu to powiedziałam. Słowa wypłynęły dźwięcznie z moich ust, a ja przeklęłam ohydnie w myśli i zaraz przeprosiłam. Jego śmiech niósł się w mojej głowie perlistym deszczem.
- Czyli dobrze nas do siebie dobrali. Prochy?- dotarliśmy na górę, musiałam zaczerpnąć głębszy oddech.
- Prochy, czasem coś mocniejszego. Ale nie pytaj, mam dosyć opowiadania o mojej "ciężkiej przeszłości"- zrobiłam znak przenośni, wywracając oczami.- Dopiero zaczynasz, co?
- Nie, właściwie to nie- zaskoczył mnie odpowiedzią, zmarszczyłam brwi.- Gdzie idziemy?
- Nie wiem, to twój dom- wymamrotałam cicho.- Więc jak z tym?
Westchnął cicho i skręcił w lewo. Szliśmy do końca korytarza z niebieską tapetą i zieloną wykładziną, po czym wprowadził mnie do jasnego, małego pokoiku. Nieposłane łóżko, plakaty na ścianach, zaśmiecone biurko, wszystkie te chaotyczne elementy składały się na jedną spójną całość. Aż się ciepło człowiekowi na sercu robiło, gdy patrzył na rasowy bajzel.
Chłopak usiadł na krześle obrotowym stojącym przy biurku i spuścił wzrok na swoje splecione dłonie. Po chwili namysłu usiadłam na łóżku, było ciepłe. Albo niedawno wstał albo brał tutaj.
- To jak?- przerwałam dziwną ciszę. Nie była ani niezręczna ani przyjemna, po prostu dziwna.
- Helena, po kablach. Chyba trochę mało- kciukiem i palcem wskazującym chwycił się za nasadę nosa i siedział tak z zamkniętymi oczami. Wyczuwałam jego zdenerwowanie, było prawie namacalne.
- Wziąłeś za dużo za małej dawki- uniosłam lekko kąciki ust, gdy zobaczyłam jak jego twarz rozjaśnia się w czymś na kształt uśmiechu.
- Tak, życie jest okrutne.
- Życie jest piękne, trzeba tylko brać odpowiednie leki- rzuciłam, a on się zaczął śmiać. Otworzył swoje piękne oczy i spojrzał na mnie z iskierkami błyszczącymi w nich. Czegoś tak pięknego, tak... radosnego, nie widziałam jeszcze nigdy. Był idealny.
- No tak, masz rację- na jego policzkach malował się cukierkowy róż, miałam wielką ochotę ich dotknąć.- A więc przyszłaś tu, żeby się uczyć?
Skinęłam głową.
- Czyś ty kompletnie zwariowała? W sobotę? I to o takiej porze!- wskazał ręką zegar nad drzwiami, była dopiero ósma trzydzieści.
- Dla twojej informacji: nie mam na razie nic innego do roboty. Po prostu muszę się czymś zająć, to wszystko. Na pewno ci nie przeszkadzam?
- Na pewno, zresztą jakbym gdzieś wychodził, to chybabym nie brał, co?- popatrzył na mnie z wyrzutem.
Wzruszyłam ramionami i spuściłam wzrok, moje paznokcie stały się nagle bardzo ciekawe. Potarłam palcami usta, zauważyłam ten tik dopiero po jakimś czasie. Wargi miałam suche i spierzchnięte. Potrząsnęłam głową wracając do rzeczywistości.
- Co mówiłeś?- spojrzałam na niego przepraszająco.
- Pytałem, czy chcesz zobaczyć ten Dwór, o którym ci mówiłem- uśmiechnął się łobuzersko.
Kiwnęłam głową z podekscytowaniem i oboje wstaliśmy, wyszliśmy z pokoju. Zbiegliśmy po schodach szybko i dopadliśmy frontowych drzwi. Z lekkim zniecierpliwieniem czekałam, aż zamknie dom i uśmiechnęłam się, kiedy zostawiliśmy za sobą ogródek. Dwór majaczył przed nami, na razie sprawiał wrażenie małego, ale rósł z każdą chwilą. Jego przytłaczające działanie czuło się z odległości co najmniej dwustu metrów, a dokoła nas rzadki las. Atmosfera gęstniała z każdą sekundą, po jakimś czasie nie byłam do końca pewna, czy na pewno chcę tam iść. Prawda dotarła do mnie przed bramą. Jednak z pustego pragnienia pokazania swojej odwagi nie powiedziałam chłopakowi o swoim lęku.
- Umiesz się wspinać?- zapytał mnie ze światełkami w maleńkich źrenicach.
- Tak, a ty powinieneś mieć coś na rozszerzanie- rzuciłam i chwyciłam za lodowate pręty. Ich chłód kuł w ręce, bolało jakby ktoś wbijał mi w dłonie tysiące małych igiełek. Ale dotarłam na szczyt bramy, przerzuciłam nogi na drugą stronę i mocno się trzymając zeszłam na ziemię. Teraz ja byłam po jednej stronie, a on po drugiej. Uśmiechał się drwiąco z podniesioną brwią. Przekrzywiłam głowę lekko w lewo i zmarszczyłam czoło. Czemu tak się gapi?
- Właśnie jesteś sama po drugiej stronie bramy najbardziej nawiedzonego budynku w tej części Walii- cała krew mi odpłynęła z twarzy. Duchy. To jedna z moich licznych fobii.
Chłopak przeskoczył na drugą stronę bramy, a ja dalej patrzyłam się w punkt, gdzie przed chwilą błyszczała w uśmiechu jego twarz. Coś do mnie mówił, ale dźwięki nie chciały się przebić przez ciężkie pasmo mojego lęku. Czułam jak powoli narastają we mnie mdłości i zaczyna robić mi się czarno przed oczami. Po co ja tu w ogóle przyłaziłam? Przecież tak dobrze wiem, że mam tą fobię! Poczułam, jak położył mi ciepłą dłoń na ramieniu. Ścisnął lekko, a ja dalej wgapiałam się w coraz ciemniejszy las. W końcu szarpnął mną mocniej i zwrócił na przeciw siebie.
- Co się stało?- źrenice rozszerzyły mu się ze strachu. To zabawne, pomyślałam nie wiadomo czemu.
- Ja... Nic- potrząsnęłam głową i odsunęłam się od niego na metr. Bliższe kontakty z kimkolwiek skutkowały jakąś więzią, a tego za wszelką cenę chciałam uniknąć. "Jakoś tego nie okazujesz", mruknęła zgryźliwie moja podświadomość. Odepchnęłam ją jak najdalej i więcej o tym nie myślałam.
- Na pewno chcesz tam iść? Zrobiłaś się zielona, jak wspomniałem o duchach- jego twarz zdradzała zdenerwowanie.- Boisz się?
- Nie, ja tylko...
- Boisz się. Fasmofobia?- uniósł brew w ironicznym geście. O nie, tego było już za wiele.
- Ja niczego się nie boję!- odpyskowałam. Kłamstwo roku.
- Jasne, zobaczymy- włożył ręce do kieszeni i wzruszył ramionami. Odwrócił się w stronę domu i na luzie zaczął iść spacerowym krokiem na drodze prowadzącej wprost do paszczy lwa. Fasmofobia. Muszę sobie zapamiętać to słowo.
Z pewnym opóźnieniem ruszyłam za nim, zanim go dogoniłam musiałam zebrać się w sobie. Po głowie chodziły mi potworne obrazy z czasów, kiedy brałam psycho. Czasami były to bardzo przyjemne majaki, ale chwilami... Zmieniały się w krwiożercze bestie. W narkotycznym śnie potrafiłam pociąć się tak, że żyły miałam praktycznie na wierzchu. Lekarze mawiali w takich chwilach, że albo miałam niezwykły talent plastyczno-manualny, albo po prostu niebywałe szczęście. Wierzyłam raczej w okrutne demony, które utrzymywały mnie przy życiu dla swojej uciechy. Boga już dawno przestałam zauważać, stanowił nieistotny element mojej życiowej układanki. Za to Diabeł jak najbardziej był przeze mnie darzony respektem.
W momencie, gdy zrównałam się z chłopakiem, ten spojrzał na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Miałam wrażenie, że oczy mu lekko posmutniały.
- Czemu myślisz o mnie "chłopak"? Czemu nie myślisz po imieniu?- przygryzł wargę w oczekiwaniu na odpowiedź. Oderwałam wzrok od jego palącego spojrzenia i wbiłam oczy w jeden punkt przed sobą.
- Nie zrozumiesz- w moim głosie zawarta była swego rodzaju rozpacz. Nikt mnie nie rozumiał, no może pies. Pies!- Jezu!
Odwróciłam się i zobaczyłam Lukę biegnącego za nami. Czyli znalazł dziurę, spryciula jeden. Odetchnęłam z ulgą i przyłożyłam rękę do piersi, gdzie galopowało rozpędzone do granic możliwości serce. Oddychałam głęboko, zaciągając się drogocennym tlenem. Na chwilę zapomniałam o Nim.
- No więc- nie dane mi było długo trwać w błogiej nieświadomości.
- Mówię przecież, że nie zrozumiesz- fuknęłam jak kotka.
- Jesteś tego pewna?- stanął w miejscu. Zatrzymałam się wbrew swojej woli i popatrzyłam mu głęboko w oczy. Niezbita pewność odstąpiła na chwilę, a jej miejsce zajęło poruszenie. A jeśli on zrozumie? Jeżeli to właśnie on ma być tym, który pomoże mi się pozbierać?
Moje usta same ułożyły się w odpowiedź.
- Nie.
sobota, 5 kwietnia 2014
Rozdział 4 CODZIENNOŚĆ i codzienność
Sobota. Nie fajnie. Rodzice w domu. Uchyliłam jedną powiekę i zobaczyłam wielką, szarą plamę na suficie. W kształcie mogła nawet przypominać kota. Zacisnęłam mocno oczy i z cichym jękiem przewróciłam się na drugi bok, zabierając ze sobą ciepłą część kołdry. Włosy opadły na moje białe czoło, odgarnęłam je więc zirytowana. Ciekawe która godzina... Wysiliłam się i zerknęłam na zegarek stojący na fioletowej szafce nocnej. Ósma. Ja nie mogę, dlaczego w ogóle przyszło mi do głowy budzić się o takiej dzikiej porze?! Chyba do reszty zwariowałam.
Wysunęłam jedną nogę poza obręb mego łóżka i wzdrygnęłam się. O temperaturze można powiedzieć, że Eskimosowi trudno by było wytrzymać z zimna. A co dopiero mnie? Jednak po jakimś czasie przemogłam się i wyciągnęłam drugą nogę. Uchuchu... Lodówa. Chwyciłam brzeg kołdry i odkryłam się z rozmachem. Momentalnie moje ciało zwinęło się do pozycji embrionalnej, a skóra pokryła gęsią skórką. Nie miałam na sobie nic prócz krótkich szortów i cienkiego T-shirtu, chłód przenikał wgłąb moich kości. Jednak nie udałoby mi się bez tego wstać szybko z łóżka i wyciągnąć z nierozpakowanego pudła gruby sweter. Był szorstki w dotyku i pozostawiał na gołych ramionach niemiłe poczucie tysiąca mrówek. Ale nic nie przebijało faktu, że ogrzewał w trymiga. Tak więc stałam na środku przeraźliwie zimnego pokoju prawie bez niczego. Starałam się zidentyfikować źródło niskiej temperatury, ale nie mogłam go namierzyć. Okno zamknięte, nawet gdyby coś było nieszczelne, to przecież powiewałaby firanka. Kaloryfery nastawione odpowiednio, nawet podeszłam zobaczyć, czy aby na pewno. Nie, wszystko się zgadza. No cóż, może ciągnie z dołu.
Wzruszyłam ramionami i podeszłam do wielkiego pudła w rogu pokoju. Znajdowały się tam wszystkie moje ulubione ubrania, czytaj: znoszone i przeprane. Po chwili namysłu wyciągnęłam z niego czarne legginsy, ciemnoniebieską spódniczkę, czerwoną bluzkę z obciętymi rękawami i czarną dżinsową kurteczkę z wysokim kołnierzem. Taki zestaw często towarzyszył mi w szkole, lubiłam jak nauczyciele patrzyli na mnie wtedy, ich oczy mówiły: dlaczego jesteś taka dziwna? Zresztą myśli też nie były jakoś specjalnie przyjemne.
Wygrzebałam też z samego dna czerwone tenisówki i z takim kokonem zbiegłam na dół. Gdzie ja mogę się teraz podziać? Normalnie wykorzystałabym ten czas na naukę, ale nie wiem gdzie on mieszka... Albo zaraz. Może jednak wiem. Wczoraj kiedy już wychodził wspominał coś, że mieszka w domu koło jakiegoś Dworu. Podobno była to niezła dziura, w której dodatkowo straszy. Fajnie by było zobaczyć, co tam się dzieje. Stoi zdaje się w drugą stronę niż miasteczko. Czemu miałabym marnować czas na szukanie tego chłopaka? Bo chyba przestało mi się podobać uczyć w samotności.
A jeśli jego nie będzie albo będzie zajęty? Wtedy byłoby to kompletne zmarnowanie czasu. W każdym razie, postanowiłam, warto zaryzykować. W kuchni chwyciłam bułkę maślaną z chlebaka i wybiegłam na dwór. Dziwne. Temperatura na zewnątrz była całkiem wysoka, słońce grzało, a wiatr chyba złapał lenia. Trzeba będzie w takim razie przeprowadzić śledztwo w sprawie mego pokoju.
Pogryzając bułkę i drapiąc Lukę za uszami, szłam piaskową drogą. Trącanie kamieni było moim ulubionym zajęciem odkąd się wprowadziłam. Patrzyłam jak daleko polecą i próbowałam odnaleźć te, które zapamiętałam jako najładniejsze. Trafił się nawet jeden różowo-niebieski, włożyłam go do kieszeni na szczęście. Pies truchtał z wywieszonym językiem, niczym sztandar łopoczący na wietrze i co jakiś czas trącał mnie w bok, żebym rzuciła większy odłamek. Biegł wtedy po niego, ale nigdy nie znajdował tego, którego rzuciłam. I dobrze, bo nie miałam ochoty bawić się zaślinionym kamieniem.
Przeszłam przez dziurę w murze i razem z moim przyjacielem powędrowałam dalej poboczem. Chociaż w sumie nie było po co, bo samochody rzadko tędy jeździły, a autobusy tylko w dni powszednie. W zasadzie to jeden autobus. Ale były tego jasne strony, przynajmniej trochę prywatności człowiek miał zapewnione. W tamtym domu, w Londynie, ciągle słychać było trąbienie, obelgi zestresowanych kierowców, czuć było niknący swąd spalin. Tutaj jest zupełnie inaczej, mogłabym lubić to miejsce, gdyby nie panująca wszędzie atmosfera małomiastowości. Można zapytać: co to za atmosfera? Otóż ludzie mówią swoim ustalonym slangiem, czasem nie możesz ich kompletnie rozgryźć, dodatkowo wszyscy się znają i jesteś jedynym wyjątkiem, takim ciekawym okazem. Nie znoszę być traktowana jak zwierzę. Ale kto lubi?
Dotąd szłam w kierunku przeciwnym niż miasteczko, z czasem zaczął się przede mną wyłaniać zarys czegoś dużego. Poczułam subtelny słony zapach i dopiero w tym momencie skojarzyłam, że mieszkam centralnie nad Morzem Celtyckim. No tak, właśnie w ten sposób działa na ludzi nowe otoczenie: nigdy do końca nie wiesz, gdzie jesteś. Westchnęłam z rozdrażnieniem, a Luka spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie przejmuj się, nie warto- mój głos był zachrypnięty. Jeszcze nic dzisiaj nie mówiłam, myślenie zdecydowanie jest lepsze. Wielu ludzi dyskryminuje tych, którzy mało się odzywają, a wcale niesłusznie. Kreatywne osoby myślą wolniej i mniej się wypowiadają, nie mają potrzeby dzielenia się swoimi spostrzeżeniami.
Nagle droga się skończyła. I co? Zaczęłam się rozglądać dokoła, szukać jakiejś ścieżki albo coś... Wtem krzaki koło mnie zaszeleściły, a Luka szczeknął triumfalnie. Podążyłam za psem z nadzieją i nie zawiodłam się. W miejscu gdzie ślinił się mój przyjaciel faktycznie wydeptana była dróżka. Wydeptana to w sumie mało powiedziane, tam najzwyczajniej w świecie była droga. Chłopak musiał chodzić tędy wielokrotnie, najpewniej codziennie. Weszłam na ścieżkę i pogłaskałam Lukę po grzbiecie. Ruszyliśmy razem między drzewami i krzewami, potykając się co chwila. Niewprawne nogi nie znały trasy, znajdowały co i rusz wystające korzenie lub inne niespodzianki. Jednak jakoś wyszliśmy z tej dżungli, wprost na podobną, piaskową drogę, jak u mnie za bramą. Ale wtedy nie powiązałam podobieństwa, rozejrzałam się natomiast w poszukiwaniu jego domu. I znowu się nie zawiodłam. Był tam.
Na oko pół kilometra od wielkiego, opasłego budynku przedstawiającego się w raczej opłakanym stanie, stał niewielka budowla z czerwonym dachem i zielonymi ścianami. Wyglądał wesoło i z takim nastawieniem szło się go zobaczyć. Po krótkiej chwili przerwy z powodu zadyszki ruszyłam znowu, tym razem trochę wolniej. W pewnym momencie prawie nie przewróciłabym się przez małą szyszkę pod butem. Schyliłam się po nią i najmocniej jak potrafiłam rzuciłam do przodu. Luka nie potrzebował zachęty. Po chwili widziałam już tylko jego ogon przystrojony w długie włosy. Trzeba by było je rozczesać, pomyślałam z niejaką przekorą. Mój pies nienawidził się ze szczotką i godził się z nią tylko w chwilach największego poświęcenia, czytaj: ten pies się nie poświęca.
Po jakichś dwustu metrach przyszedł mi na myśl budynek, który minęłam. Obróciłam się na pięcie i idąc tyłem obserwowałam stopniowo malejącą budowlę. Musiała kiedyś być piękna i okazała, świadczyły o tym strzeliste wieże, wyblakły niebieski dach, ale przede wszystkim dalej świetnie się trzymająca żelazna brama. Podobna do mojej. Przez ogrodzenie prześwitywał szary ogród, może trochę mniejszy od mojego. Mówiłam to jednak z przybliżeniem, jeszcze nawet nie byłam w moim ogrodzie. Zmrużyłam oczy, gdy zobaczyłam... Nie, to niemożliwe. W jednym z bocznych okien poruszyła się firanka, to na pewno, ale postać? Musiało mi się chyba coś przywidzieć... Albo i nie. No tak! Przecież to ten nawiedzony Dwór. Uch, ze mną naprawdę coś jest nie tak.
Obróciłam się z powrotem i z dozą pewnej radości stwierdziłam, że znajduję się niecałe sto metrów od jego domu. Resztę drogi pokonałam w większym milczeniu niż dotychczas, rozmyślając na temat jego obecności lub ewentualnego jej braku. Dokoła dom otaczał ładny, drewniany płotek z typowo zakończonymi palikami, pomalowany był na pomarańczowo. Ha, ktoś tu musiał mieć ciekawy gust, najpewniej pani domu. Do niebieskich drzwi prowadziła brukowana kostka z czerwonymi plamkami gdzieniegdzie (zapewne nieplanowana abstrakcja), po obu stronach tej "drogi" wysiana była trawa, a na niej coraz śmielej wystawiały swoje małe główki pierwsze wiosenne kwiaty. Ogólnie wszystko sprawiało wrażenie, jakby chciało być szczęśliwe, ale... Trochę na siłę. Wzruszyłam ramionami po raz kolejny dzisiaj i podeszłam do drzwi. Koło nich przyczepiony był różowy guziczek, uznałam że jest to dzwonek. Nacisnęłam go niepewnie i usłyszałam niosący się po wnętrzu domu tradycyjny dźwięk. Poza tym odpowiedziała mi ogólna cisza. Stałam przed tymi drzwiami nie wiadomo po co, ale nie chciałam odejść. Coś mi nie pozwalało.
I w tym momencie go usłyszałam. Słaby głos wyłaniający się gdzieś z oddali, niewypowiedziane słowa, które błagały. Błagały, ale o co? Jęk, jęk rozpaczy, przedarł się przez zasłonę myśli i uderzył we mnie, jak grom z jasnego nieba. Aż się cofnęłam krok do tyłu i całkowicie bez władzy w umyśle krzyknęłam cicho. Chwila milczenia. A potem ledwo słyszalne szuranie po drugiej stronie drzwi i dźwięk zamka. Wejście otworzyło się, a ja zobaczyłam jego piękne oczy, prawie bez źrenic. Ziejąca szarość była przytłumiona przez dwa małe, czarne punkciki, które ślepo wpatrywały się w moje zwykłe, niebieskie tęczówki. Patrzyliśmy sobie w oczy, aż w którymś momencie on odwrócił spojrzenie.
- Po co przyszłaś?- zapytał ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt za mną. Po ulotnej sekundzie zacisnął powieki.
- Chciałam się zapytać, czy masz może czas na naukę, ale chyba...
- Nie, nie przeszkadzasz- przewał mi szybko.- Wchodź.
Przepuścił mnie w drzwiach i tak oto znalazłam się w domu chłopaka, który chyba mi się podobał.
Wysunęłam jedną nogę poza obręb mego łóżka i wzdrygnęłam się. O temperaturze można powiedzieć, że Eskimosowi trudno by było wytrzymać z zimna. A co dopiero mnie? Jednak po jakimś czasie przemogłam się i wyciągnęłam drugą nogę. Uchuchu... Lodówa. Chwyciłam brzeg kołdry i odkryłam się z rozmachem. Momentalnie moje ciało zwinęło się do pozycji embrionalnej, a skóra pokryła gęsią skórką. Nie miałam na sobie nic prócz krótkich szortów i cienkiego T-shirtu, chłód przenikał wgłąb moich kości. Jednak nie udałoby mi się bez tego wstać szybko z łóżka i wyciągnąć z nierozpakowanego pudła gruby sweter. Był szorstki w dotyku i pozostawiał na gołych ramionach niemiłe poczucie tysiąca mrówek. Ale nic nie przebijało faktu, że ogrzewał w trymiga. Tak więc stałam na środku przeraźliwie zimnego pokoju prawie bez niczego. Starałam się zidentyfikować źródło niskiej temperatury, ale nie mogłam go namierzyć. Okno zamknięte, nawet gdyby coś było nieszczelne, to przecież powiewałaby firanka. Kaloryfery nastawione odpowiednio, nawet podeszłam zobaczyć, czy aby na pewno. Nie, wszystko się zgadza. No cóż, może ciągnie z dołu.
Wzruszyłam ramionami i podeszłam do wielkiego pudła w rogu pokoju. Znajdowały się tam wszystkie moje ulubione ubrania, czytaj: znoszone i przeprane. Po chwili namysłu wyciągnęłam z niego czarne legginsy, ciemnoniebieską spódniczkę, czerwoną bluzkę z obciętymi rękawami i czarną dżinsową kurteczkę z wysokim kołnierzem. Taki zestaw często towarzyszył mi w szkole, lubiłam jak nauczyciele patrzyli na mnie wtedy, ich oczy mówiły: dlaczego jesteś taka dziwna? Zresztą myśli też nie były jakoś specjalnie przyjemne.
Wygrzebałam też z samego dna czerwone tenisówki i z takim kokonem zbiegłam na dół. Gdzie ja mogę się teraz podziać? Normalnie wykorzystałabym ten czas na naukę, ale nie wiem gdzie on mieszka... Albo zaraz. Może jednak wiem. Wczoraj kiedy już wychodził wspominał coś, że mieszka w domu koło jakiegoś Dworu. Podobno była to niezła dziura, w której dodatkowo straszy. Fajnie by było zobaczyć, co tam się dzieje. Stoi zdaje się w drugą stronę niż miasteczko. Czemu miałabym marnować czas na szukanie tego chłopaka? Bo chyba przestało mi się podobać uczyć w samotności.
A jeśli jego nie będzie albo będzie zajęty? Wtedy byłoby to kompletne zmarnowanie czasu. W każdym razie, postanowiłam, warto zaryzykować. W kuchni chwyciłam bułkę maślaną z chlebaka i wybiegłam na dwór. Dziwne. Temperatura na zewnątrz była całkiem wysoka, słońce grzało, a wiatr chyba złapał lenia. Trzeba będzie w takim razie przeprowadzić śledztwo w sprawie mego pokoju.
Pogryzając bułkę i drapiąc Lukę za uszami, szłam piaskową drogą. Trącanie kamieni było moim ulubionym zajęciem odkąd się wprowadziłam. Patrzyłam jak daleko polecą i próbowałam odnaleźć te, które zapamiętałam jako najładniejsze. Trafił się nawet jeden różowo-niebieski, włożyłam go do kieszeni na szczęście. Pies truchtał z wywieszonym językiem, niczym sztandar łopoczący na wietrze i co jakiś czas trącał mnie w bok, żebym rzuciła większy odłamek. Biegł wtedy po niego, ale nigdy nie znajdował tego, którego rzuciłam. I dobrze, bo nie miałam ochoty bawić się zaślinionym kamieniem.
Przeszłam przez dziurę w murze i razem z moim przyjacielem powędrowałam dalej poboczem. Chociaż w sumie nie było po co, bo samochody rzadko tędy jeździły, a autobusy tylko w dni powszednie. W zasadzie to jeden autobus. Ale były tego jasne strony, przynajmniej trochę prywatności człowiek miał zapewnione. W tamtym domu, w Londynie, ciągle słychać było trąbienie, obelgi zestresowanych kierowców, czuć było niknący swąd spalin. Tutaj jest zupełnie inaczej, mogłabym lubić to miejsce, gdyby nie panująca wszędzie atmosfera małomiastowości. Można zapytać: co to za atmosfera? Otóż ludzie mówią swoim ustalonym slangiem, czasem nie możesz ich kompletnie rozgryźć, dodatkowo wszyscy się znają i jesteś jedynym wyjątkiem, takim ciekawym okazem. Nie znoszę być traktowana jak zwierzę. Ale kto lubi?
Dotąd szłam w kierunku przeciwnym niż miasteczko, z czasem zaczął się przede mną wyłaniać zarys czegoś dużego. Poczułam subtelny słony zapach i dopiero w tym momencie skojarzyłam, że mieszkam centralnie nad Morzem Celtyckim. No tak, właśnie w ten sposób działa na ludzi nowe otoczenie: nigdy do końca nie wiesz, gdzie jesteś. Westchnęłam z rozdrażnieniem, a Luka spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie przejmuj się, nie warto- mój głos był zachrypnięty. Jeszcze nic dzisiaj nie mówiłam, myślenie zdecydowanie jest lepsze. Wielu ludzi dyskryminuje tych, którzy mało się odzywają, a wcale niesłusznie. Kreatywne osoby myślą wolniej i mniej się wypowiadają, nie mają potrzeby dzielenia się swoimi spostrzeżeniami.
Nagle droga się skończyła. I co? Zaczęłam się rozglądać dokoła, szukać jakiejś ścieżki albo coś... Wtem krzaki koło mnie zaszeleściły, a Luka szczeknął triumfalnie. Podążyłam za psem z nadzieją i nie zawiodłam się. W miejscu gdzie ślinił się mój przyjaciel faktycznie wydeptana była dróżka. Wydeptana to w sumie mało powiedziane, tam najzwyczajniej w świecie była droga. Chłopak musiał chodzić tędy wielokrotnie, najpewniej codziennie. Weszłam na ścieżkę i pogłaskałam Lukę po grzbiecie. Ruszyliśmy razem między drzewami i krzewami, potykając się co chwila. Niewprawne nogi nie znały trasy, znajdowały co i rusz wystające korzenie lub inne niespodzianki. Jednak jakoś wyszliśmy z tej dżungli, wprost na podobną, piaskową drogę, jak u mnie za bramą. Ale wtedy nie powiązałam podobieństwa, rozejrzałam się natomiast w poszukiwaniu jego domu. I znowu się nie zawiodłam. Był tam.
Na oko pół kilometra od wielkiego, opasłego budynku przedstawiającego się w raczej opłakanym stanie, stał niewielka budowla z czerwonym dachem i zielonymi ścianami. Wyglądał wesoło i z takim nastawieniem szło się go zobaczyć. Po krótkiej chwili przerwy z powodu zadyszki ruszyłam znowu, tym razem trochę wolniej. W pewnym momencie prawie nie przewróciłabym się przez małą szyszkę pod butem. Schyliłam się po nią i najmocniej jak potrafiłam rzuciłam do przodu. Luka nie potrzebował zachęty. Po chwili widziałam już tylko jego ogon przystrojony w długie włosy. Trzeba by było je rozczesać, pomyślałam z niejaką przekorą. Mój pies nienawidził się ze szczotką i godził się z nią tylko w chwilach największego poświęcenia, czytaj: ten pies się nie poświęca.
Po jakichś dwustu metrach przyszedł mi na myśl budynek, który minęłam. Obróciłam się na pięcie i idąc tyłem obserwowałam stopniowo malejącą budowlę. Musiała kiedyś być piękna i okazała, świadczyły o tym strzeliste wieże, wyblakły niebieski dach, ale przede wszystkim dalej świetnie się trzymająca żelazna brama. Podobna do mojej. Przez ogrodzenie prześwitywał szary ogród, może trochę mniejszy od mojego. Mówiłam to jednak z przybliżeniem, jeszcze nawet nie byłam w moim ogrodzie. Zmrużyłam oczy, gdy zobaczyłam... Nie, to niemożliwe. W jednym z bocznych okien poruszyła się firanka, to na pewno, ale postać? Musiało mi się chyba coś przywidzieć... Albo i nie. No tak! Przecież to ten nawiedzony Dwór. Uch, ze mną naprawdę coś jest nie tak.
Obróciłam się z powrotem i z dozą pewnej radości stwierdziłam, że znajduję się niecałe sto metrów od jego domu. Resztę drogi pokonałam w większym milczeniu niż dotychczas, rozmyślając na temat jego obecności lub ewentualnego jej braku. Dokoła dom otaczał ładny, drewniany płotek z typowo zakończonymi palikami, pomalowany był na pomarańczowo. Ha, ktoś tu musiał mieć ciekawy gust, najpewniej pani domu. Do niebieskich drzwi prowadziła brukowana kostka z czerwonymi plamkami gdzieniegdzie (zapewne nieplanowana abstrakcja), po obu stronach tej "drogi" wysiana była trawa, a na niej coraz śmielej wystawiały swoje małe główki pierwsze wiosenne kwiaty. Ogólnie wszystko sprawiało wrażenie, jakby chciało być szczęśliwe, ale... Trochę na siłę. Wzruszyłam ramionami po raz kolejny dzisiaj i podeszłam do drzwi. Koło nich przyczepiony był różowy guziczek, uznałam że jest to dzwonek. Nacisnęłam go niepewnie i usłyszałam niosący się po wnętrzu domu tradycyjny dźwięk. Poza tym odpowiedziała mi ogólna cisza. Stałam przed tymi drzwiami nie wiadomo po co, ale nie chciałam odejść. Coś mi nie pozwalało.
I w tym momencie go usłyszałam. Słaby głos wyłaniający się gdzieś z oddali, niewypowiedziane słowa, które błagały. Błagały, ale o co? Jęk, jęk rozpaczy, przedarł się przez zasłonę myśli i uderzył we mnie, jak grom z jasnego nieba. Aż się cofnęłam krok do tyłu i całkowicie bez władzy w umyśle krzyknęłam cicho. Chwila milczenia. A potem ledwo słyszalne szuranie po drugiej stronie drzwi i dźwięk zamka. Wejście otworzyło się, a ja zobaczyłam jego piękne oczy, prawie bez źrenic. Ziejąca szarość była przytłumiona przez dwa małe, czarne punkciki, które ślepo wpatrywały się w moje zwykłe, niebieskie tęczówki. Patrzyliśmy sobie w oczy, aż w którymś momencie on odwrócił spojrzenie.
- Po co przyszłaś?- zapytał ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt za mną. Po ulotnej sekundzie zacisnął powieki.
- Chciałam się zapytać, czy masz może czas na naukę, ale chyba...
- Nie, nie przeszkadzasz- przewał mi szybko.- Wchodź.
Przepuścił mnie w drzwiach i tak oto znalazłam się w domu chłopaka, który chyba mi się podobał.
Subskrybuj:
Posty (Atom)